Donald Trump nieco nas uspokoił, mówiąc: „Chcemy pokoju na świecie”. W starym roku świat stał się niespokojny, dlatego deklaracja przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych zabrzmiała optymistycznie. Pytanie tylko, o jaki pokój mu chodzi. Bo z jego bardziej konkretnych wypowiedzi wyłania się raczej zapowiedź rewolucji w iście leninowskim stylu. Klasyk twierdził mianowicie, że do tzw. sytuacji rewolucyjnej dojdzie, gdy zbiegną się w czasie trzy oznaki. Po pierwsze, gdy rządzący dotychczas, wyraźnie osłabieni, nie będą już w stanie utrzymać swojego panowania. Po drugie, gdy rządzeni nie będą już w stanie znieść swojej sytuacji. I po trzecie, gdy gwałtownie wzrośnie samoorganizacja i „aktywność mas”. W polityce globalnej zbliżamy się do takiej sytuacji.
Pierwsza oznaka. W 2025 r. kryzys Zachodu, który dotychczas rządził światem, będzie się pogłębiał. „Trump 2.0” tylko przyspieszy rozpoczęty już odwrót Ameryki od świata, biorąc pod uwagę jego zapowiedzi w kwestii przyszłości NATO, niemieszania się w sprawę Syrii czy oczekiwania opłaty za potencjalną obronę Tajwanu przed Chinami.
Jeśli w nowym roku Trumpowi uda się zrealizować plan szybkiego – i pozornego, jak się zdaje – zamrożenia wojny w Ukrainie, umożliwi to Ameryce przyspieszenie ewakuacji z Europy. Przypomnijmy, że chodzi o utworzenie pasa ziemi niczyjej, obsadzonego przez wojska rozjemcze, ale nie amerykańskie. Trump będzie mógł powiedzieć Europejczykom: załatwiłem wam pokój, dalej radźcie sobie sami. Tym bardziej że Europa – poza nielicznymi wyjątkami, w tym Polską – raczej nie będzie w stanie spełnić oczekiwań amerykańskiego prezydenta w sprawie wyższych wydatków na zbrojenia i większej odpowiedzialności Europy za NATO.
Nowy rok, a przynajmniej jego początek, nie zapowiada się najlepiej dla Starego Kontynentu.