Kryzys polityczny, wywołany wprowadzeniem 3 grudnia stanu wojennego, odbija się na gospodarce. Giełda spadła o 10 proc. Won, czyli miejscowa waluta, znacząco stracił na wartości, jest najsłabszy od 15 lat. Wzrost był ostatnio niemrawy i nie widać, by miał się odbić wobec skrajnej polaryzacji partyjnej i w zamieszaniu paraliżującym parlament, władzę wykonawczą i sąd konstytucyjny.
Pojawiają się poważne pytania o przyszłość eksportu, dotychczasowej lokomotywy i źródła dobrobytu, wypracowanego w bezprecedensowym tempie przez raptem dwa pokolenia. A biznes potrzebuje wsparcia państwa, choćby w negocjacjach z nowym rządem USA. Przyszły prezydent Donald Trump zapowiada rewizję porozumień handlowych, nowe cła i inne obciążenia mające za zadanie chronić amerykańskich producentów i inwestorów. Dla Korei Południowej to bardzo niepomyślne wiadomości.
Yoon Suk-yeol zagrał va banque
W tych okolicznościach partnerem dla Trumpa powinien być Yoon Suk-yeol, ale – przynajmniej przez kilka najbliższych miesięcy – nie będzie. Nie wykonuje obowiązków, nie wolno mu opuszczać kraju, jest objęty śledztwem prokuratury. Parlament odwołał go z urzędu i przestanie być prezydentem, jeśli decyzję Zgromadzenia Narodowego zatwierdzi Sąd Konstytucyjny.
Yoon może i liczy na polityczne zmartwychwstanie, ale na razie jest skompromitowanym bankrutem. Stan wojenny utrzymał się kilka godzin. Prezydent zagrał va banque, by przełamać impas w rządzeniu. Jego konserwatywną politykę (głowa państwa kieruje tu egzekutywą) topiły skandale, torpedował ją też parlament, kontrolowany od kwietniowych wyborów przez liberałów. Yoon zdecydował się na drastyczny krok i zawieszenie procedur demokratycznych. Powód był wybitnie wątły, wręcz histeryczny. Upierał się, że krajowi grozi poważne niebezpieczeństwo ze strony Korei Północnej, której opozycja wobec Yoona, nazywana przez niego „siłami antypaństwowymi”, torowała drogę. Obywatele wyszli na ulice, by bronić parlamentu. Yoon broni się przed zarzutami, a lider konkurencyjnej partii ma największe szanse na wygranie przyszłych wyborów prezydenckich.
Sąd Konstytucyjny odłożył wszystkie inne sprawy na bok, by mieć przestrzeń do zajmowania się Yoonem. Odbyło się wstępne posiedzenie, trwało 40 minut, następne zaplanowano na 3 stycznia. W przypadku Yoona rozpatrywane mają być cztery wątki. Pierwszym jest samo ogłoszenie stanu wojennego. Drugi dotyczy dekretu wydanego przez dowódcę administracji powołanej na czas stanu wojennego. Wydano go o godz. 23:25 z mocą wsteczną – wszedł w życie 25 minut wcześniej i pod pretekstem „ochrony liberalnej demokracji” zabroniono wszelkiej działalności politycznej, także w parlamencie, partiach, samorządach itd. Wprowadzono także państwowy nadzór mediów i zakazano strajków.
Zarzut trzeci dotyczy sterroryzowania parlamentu przez wojsko, a czwarty wysłania żołnierzy do Narodowej Komisji Wyborczej. Ustalana jest lista świadków. Parlament chce, by w procesie zeznania złożyła m.in. dziewiątka aresztowanych, w tym były szef MON i wiceszef wywiadu.
Czytaj też: Azja po wyborach w Ameryce. Jak obłaskawić Trumpa?
Kryzys w Korei nabrał polskich barw
Partia Władzy Ludu, czyli konserwatywne ugrupowanie prezydenta, stara się blokować procedury impeachmentu, biegną bowiem terminy. Yoon może jeszcze wrócić w glorii i chwale. Wystarczy, że sąd nie uwinie się w pół roku i nie wyda ostatecznego orzeczenia do 11 czerwca 2025 r. A z tym może być kłopot.
Zresztą kryzys południowokoreański nabrał polskich barw. Otóż zgodnie z prawem Sąd Konstytucyjny liczy dziewięciu sędziów. Skład jest jednak niepełny, a luki wzięły się stąd, że niedawno trzech sędziów przeszło na emerytury. W sądzie znajduje się więc jedynie szóstka. Decyzja o impeachmencie musi być podjęta przez co najmniej sześciu sędziów lub więcej. Zatem przy zachowaniu obecnej konfiguracji sędziowie musieliby być jednomyślni. Ale skoro jeden z nich został mianowany przez Yoona, to są podejrzenia, że nie będzie chciał głosować na szkodę swojego dobroczyńcy. Może gdyby trzy wakaty zostały uzupełnione, wystarczyłaby większość dwóch trzecich.
Tej szansy uczepiła się Partia Władzy Ludu. Na tyle mocno, że poświęciła premiera – mianowanego przez prezydenta, który zgodnie z precedencją wykonywał obowiązki głowy państwa. Han Duck-soo nie mianował trzech wybranych przez parlament sędziów. Konstytucjonaliści podkreślają, że zgodnie z ustawą zasadniczą prezydent – a więc i zastępujący go Han – nie ma tu pola manewru i musi decyzję parlamentu po prostu zatwierdzić. Han się uparł, więc i jego odwołała konkurencyjna i liberalna Partia Demokratyczna, która ma większość w parlamencie. Przyszło jej to tym łatwiej, że i Hana oskarża o zdradę i pomocnictwo przy wprowadzaniu stanu wojennego.
Czytaj też: Zrozumieć Koreańczyków
Trzeci prezydent w niespełna miesiąc
Tym samym Han przeszedł do historii, został pierwszym p.o. prezydenta, który stracił to stanowisko. Nie obyło się bez awantury; przewodniczący Zgromadzenia Narodowego ogłosił, że do odwołania premiera Hana zastosowana zostanie procedura wotum nieufności dla członka rządu i wystarczy zwykła większość (151 głosów). Partia prezydenta chciała, by była to większość kwalifikowana i 200 głosów, jak w przypadku zdejmowania z urzędu prezydenta. Partia Demokratyczna ma 170 głosów, więc usunięcie Hana przy wyższym progu byłoby niemal niemożliwe, bo wymagałoby poparcia kilkudziesięciu posłów partii prezydenckiej.
Po premierze Hanie obowiązki prezydenta przejął wicepremier i minister finansów Choi Sang-mok. On też może nie powołać sędziów. Jego też może odwołać parlament. W kolejce do przejęcia obowiązków prezydenta są inni ministrowie, a jeśli i oni nie przystaną na sędziów zaproponowanych przez Zgromadzenie Narodowe, to też będą odwoływani. A Korea Południowa może zostać z zawieszonym prezydentem, bez premiera, z mocno okrojonym gabinetem lub wręcz bez rządu.