Koreańczycy padają jak muchy w wojnie Putina. Tak Kim próbuje rozwinąć geopolityczne skrzydła
Już przeszło tysiąc żołnierzy Korei Płn. zostało ciężko rannych lub zginęło na froncie wojny w Ukrainie. Dane o wielkości strat – w tym ponad stu potwierdzonych przypadkach śmiertelnych – podał wywiad południowokoreański. Zginąć miał m.in. co najmniej jeden generał. Oznaczałoby to ubytek mniej więcej jednej jedenastej, dwunastej kontyngentu Północy. Deficyt stał się na tyle dotkliwy, że przywódca Korei Płn. Kim Dzong Un rozważać ma dosłanie kolejnych oddziałów, które albo będą rotować walczących Koreańczyków, albo wesprą ich w zmaganiach z armią ukraińską. Kim ma jeszcze dosyłać Putinowi wyrzutnie rakiet, niegrzeszące celnością haubice Koksan oraz drony, których produkcja na Północy podobno dopiero co ruszyła z kopyta. W odwodzie – to spekulacje Seulu – są jeszcze hipersoniczne pociski balistyczne średniego zasięgu. Zresztą spodziewane są ich rychłe testy, mogą „uświetnić” chociażby objęcie urzędu przez przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa.
Koreańczycy giną licznie
Kim ma ogromną, liczącą ok. 1,3 mln żołnierzy armię. Putinowi oddał niecały 1 proc. posiadanego personelu, liczbę statystycznie pomijalną. Nie mogą być jedynie nieporadnym mięsem armatnim, służą celom marketingowym, mają bowiem pokazać, że warto na Koreańczyków stawiać, mogą się przydać, wyeliminowanie ich zajmuje czas i siły Ukraińców, a tego w wojnie na wyczerpanie nie warto pomijać. Co prawda skarżą się na nich koledzy z armii rosyjskiej. Koreańczycy mają być słabo wyszkoleni i nieostrożnie obchodzą się z bronią, doszło do postrzeleń kolegów i przełożonych. Poważny kłopot stanowi również bariera językowa, są trudności w objaśnieniu, że nie należy np. próbować strącania rosyjskich dronów.
Przeczyłoby to doniesieniom wywiadu, w tym amerykańskiego, że nad Dniepr pojechał kwiat armii Kima, rekrutowany z wojsk specjalnych, z jednostek najlepiej wyszkolonych i dzięki poddaniu starannej indoktrynacji potencjalnie najbardziej lojalnych, odżywionych i gotowych na najwyższe poświęcenia dla ojczyzny. Coś o morale mówi to, że nie słychać o przypadkach ucieczek na stronę ukraińską. Może to być jednak rezultat i tego, że w armii północnokoreańskiej obowiązuje nakaz bezwzględnego strzelania do osób podejmujących próbę dezercji. W każdym razie Koreańczycy giną licznie. Być może nie radzą sobie w obcym kraju i z topografią, do której nie są przyzwyczajeni. Muszą się także mierzyć z atakami dronów. Wreszcie walczą w rosyjskich mundurach i mogą być niedostatecznie wyposażeni.
Eksperci podpowiadają, by tych żołnierzy nie lekceważyć. Jednocześnie opisują armię Kima jako wojsko głównie teoretyczne. Od 70 lat nie brało udziału w żadnej poważnej wojnie. Było wykorzystywane jedynie w domu, do wspierania reżimu i trzymania za twarz reszty rodaków. Świetnie wychodzi mu też maszerowanie w niekończących się defiladach. Kim Dzong Un, który odziedziczył władzę po ojcu oraz dziadku, wprowadził w armii swoje porządki i zrobił to wyjątkowo brutalnie. Ministra obrony, który zasnął w jego obecności, rozstrzelano z działka przeciwlotniczego. A najwyższy oficer polityczny – w randze wicemarszałka – przez kilka miesięcy musiał zamiatać podwórko przed stołeczną siedzibą partii. Z jednej strony pokazowe i faktyczne czystki stworzyły w wojsku szereg napięć i niekoniecznie przełożyły się na jakość dowodzenia. Z drugiej Kim żywo interesuje się modernizacją techniczną armii, przynajmniej na skalę swoich skromnych możliwości. W efekcie z owego 1,3 mln małe kilkaset tysięcy, pewnie góra 200 tys., prezentuje jako taki poziom.
Czytaj także: Kim i Putin: pakt pariasów
Kim rozwija geopolityczne skrzydła
W państwie Kimów armia zajęła się też tym, czym często para się w autokracjach. Dowódcy zarządzają – i czerpią dochody – z części branż legalnej gospodarki, m.in. z wydobycia i rybołówstwa. Odgrywają też rolę na czarnym rynku, obstawiając przemyt. Północnokoreańskie pomaganie Putinowi też wygląda jak przedsięwzięcie handlowo-eksportowe o silnym zabarwieniu politycznym, a nie operacja stricte wojskowa. Owszem, do pewnego stopnia chodzi o nabycie doświadczeń na względnie nowoczesnym polu bitwy, co może się przydać, gdy dojdzie do wojny z ultranowoczesnym Południem i jego amerykańskimi sprzymierzeńcami. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że życie żołnierzy jest przede wszystkim narzędziem, za pomocą którego Kim próbuje rozwinąć geopolityczne skrzydła. Zyskać mocnego sprzymierzeńca, kupić od niego w miarę nowoczesne technologie, wybić się na większą niezależność od Chin, może troszkę wzbogacić i tym samym wygrzebać się z głębokich globalnych peryferii, na których Północ wegetuje od dziesięcioleci.
Pod Kurskiem Koreańczycy trafili do okopów, mimo że byli przygotowywani do zgoła innego rodzaju misji – pisze „New York Times”, a jego analiza jest szeroko przytaczana w południowokoreańskich mediach. W teorii zadania komandosów z Północy polegają na znacznie bardziej precyzyjnych ruchach, w tym na przebiciu się na Południe przez morza i góry, podkładaniu ładunków wybuchowych czy akcjach snajperskich. W czasie pandemii cykl szkoleniowy tych oddziałów został zaburzony, ponieważ skierowano je do pilnowania granicy z Chinami. Za to w Rosji zbyt szybko włączono je do walki, nie zdążono zgrać ich z Rosjanami. Skierowano ich na intensywne kursy, uczono choćby unikania dronów, ale niewykluczone, że czasu starczyło jedynie na wyuczenie setki podstawowych komend w języku rosyjskim. Wysokie straty spowodowane są taktyką stosowaną przez rosyjskie dowództwo pod Kurskiem, gdzie Koreańczycy i Rosjanie słani są do ataków piechoty. Takimi falami walczono też w czasie wojny koreańskiej w pierwszej połowie lat 50.
Bez tożsamości, bez pieniędzy
Rosja stara się ukrywać obecność wojsk Kima. Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski mówi wręcz o paleniu twarzy poległych Koreańczyków. Z kolei wywiad południowokoreański opublikował zdjęcia rosyjskich książeczek wojskowych, w tym jednej przestrzelonej kulą. Mają być dowodem na dość niechlujną próbę fałszowania tożsamości żołnierzy północnokoreańskich. Nazwiska są koreańskie. Imiona odojcowskie brzmią słowiańsko. Co daje np. osobę nazywającą się Kan-Solat Albertowicz Kim. Brzmi, jak brzmi, ale w sumie nie jest to jakoś specjalnie niezwykłe, bo w Rosji i w innych krajach byłego ZSRR mieszka sporo osób pochodzenia koreańskiego. Z danych zawartych w książeczkach wynikało, że ich posiadacze mieli przyjechać na front z Tuwy, czyli rodzinnej republiki byłego ministra obrony Siergieja Szojgu, gdzie wielu mieszkańców ma wschodnioazjatyckie rysy twarzy. Wątpliwości budzi natomiast brak zdjęć oraz pieczątek instytucji, które miały wydać dokumenty. Wreszcie prawdziwą niespodziankę odnaleziono w podpisach, najprawdopodobniej składanych przez właścicieli książeczek. Odcyfrowano je, a tam pojawiły się nazwiska zupełnie inne niż wykaligrafowane kilka linijek wyżej.
Wiele wskazuje, że ojczyzna stara się wzmóc morale walczących obietnicą wypłacenia części żołdu. Rosja ma płacić co miesiąc 2 tys. dol., choć oczywistym jest, że prawie całą kwotę przejmuje państwo Kima. Ale w kraju żołnierze dostają w przeliczeniu miesięcznie 1 dol., więc nawet okruszki z sum obiecanych przez Putina prezentują się wyjątkowo kusząco. Dodatkowymi zachętami dla tych, którzy nie zginą i wrócą, mają być perspektywy członkostwa w partii, co jest równoznaczne z dołączeniem do najbardziej uprzywilejowanej grupy. Pytanie tylko, czy ktokolwiek – może oprócz bliskich – na północnokoreańskich weteranów walk pod Kurskiem, ich bagaż doświadczeń, traum i przemyśleń w ogóle czeka.