Ze swoją gigantyczną trasę koncertową „The Eras Tour” w maju trafiając na kilka miesięcy do Europy, w tym na trzy koncerty do Warszawy, a na początku grudnia zamknęła całość występami w Vancouver.
Ulubiona gwiazda Ameryki, która zaczynała od country, a dziś ma wielogatunkowy repertuar z osobistymi tekstami i przekazem eksponującym kobiecą siłę, szczyt popularności osiągnęła w pandemii. Nagrywała więc nowe piosenki, długo nie mogła jednak koncertować. Dlatego też przedsięwzięcie, z którym przez ostatnie dwa lata objechała świat, było kumulacją emocji na nienotowaną skalę.
Wpływy ze 149 stadionowych koncertów – z których każdy był wyprzedanym, trwającym grubo ponad trzy godziny widowiskiem – przekroczyły 2 mld dol., a na liście najbardziej dochodowych tras w historii muzyki „The Eras Tour” nie ma sobie równych. Taylor Swift pobiła rekord Michaela Jacksona, grając na wypełnionym po brzegi londyńskim Wembley aż ośmiokrotnie, w Edynburgu sejsmolodzy relacjonowali wstrząsy wywołane przez reakcję tłumu, w Wiedniu komentowano odwołanie trzech koncertów wobec wykrytego przez władze zagrożenia terrorystycznego, a w Kanadzie – rekordowe 11 terabajtów danych, które przesłali fani przez sieć komórkową podczas występu. Pisano nawet o swiftonomics, czyli wpływie występów na ekonomię miast i krajów.
We wrześniu wokalistka zaangażowała się w amerykańską kampanię prezydencką. Po telewizyjnej debacie Kamali Harris z Donaldem Trumpem poparła na Instagramie tę pierwszą, podpisując się jako „bezdzietna kociara”. W ciągu 24 godzin od publikacji tego postu na stronę vote.gov, gdzie mogą się rejestrować amerykańscy wyborcy, weszło 400 tys. osób, 13-krotnie więcej niż wcześniej notowana średnia. Ten kolejny rekord nie przełożył się jednak na zwycięstwo Harris, choć wszystko wskazuje na to, że fenomen 35-letniej artystki (urodziny obchodzi 13 grudnia) będzie nam towarzyszyć dalej.