Gdyby Bibi dostał Nobla…
Izrael w objęciach radykałów. Czy Netanjahu ma szansę utrzymać się u władzy?
Joram Haimi jest archeologiem w Izraelskim Urzędzie Zabytków. Codziennie wraca z pracy samochodem do domu w kibucu Mefalsim, ok. 1,5 km od granicy ze Strefą Gazy. Co chwila się zatrzymuje, by podlać posadzone w donicach kwiaty. Stoją przy zdjęciach ofiar z 7 października – zaraz obok drogi, którą uciekali z festiwalu Supernova w Reim. – Słońce mocno grzeje nawet o tej porze roku, nie możemy pozwolić, żeby te miejsca pamięci zamieniły się w ruinę – tłumaczy.
7 października wywrócił jego życie do góry nogami. Tamtego dnia wraz z żoną i 11-letnim wnukiem po usłyszeniu alarmu schronili się w tzw. bezpiecznym pokoju w ich domu w kibucu, uzbrojeni jedynie w kuchenny nóż. – Wtedy prysły moje wszelkie nadzieje na pokój. Z Palestyńczykami nie mamy już o czym rozmawiać – uważa Joram. W ostatnich miesiącach kupił pistolet.
Strzelba od ministra
Widok broni w miejscach publicznych w Izraelu nigdy nie był niczym nadzwyczajnym. Jednak po 7 października wyraźnie jej przybyło. Uzbrojeni cywile bez trudu przechodzą przez bramki bezpieczeństwa w okolicy Ściany Płaczu, w tym młoda para wyglądająca tak, jakby była na randce. – Praktycznie nie wychodzę z domu bez pistoletu. Nigdy nie wiadomo, kiedy może dojść do kolejnego zamachu – mówi niespełna 30-letni Josi z Jerozolimy. Nie ma w tym przesady, w ostatnim czasie uzbrojeni cywile strzelali do napastników. Gdyby nie ich interwencja, ofiar mogłoby być więcej. Na przystankach tramwajowych w centrum Jerozolimy można też dostrzec uzbrojonych ochroniarzy.
– Nie wyobrażam sobie, żeby pojechać bez broni do rodziców, którzy mieszkają na osiedlach w Judei i Samarii – dodaje Josi. Tak nazywa, czerpiąc z języka religijnych nacjonalistów, Zachodni Brzeg Jordanu, gdzie mieszka już ok.