Pierwszą turę wyborów prezydenckich wygrał z poparciem 23 proc. kandydat przedstawiany jako niezależny. Călin Georgescu to mało znany agronom, nacjonalista, miłośnik Władimira Putina i antyszczepionkowiec. Sondaże przedwyborcze wychwyciły jego kandydaturę, ale trend wzrostowy odnotowały dopiero w połowie listopada, a wyraźny wzrost poparcia – już na ostatniej prostej przed głosowaniem.
Georgescu nie brał udziału w debatach, nie należy do żadnej partii. Obecny był za to w mediach społecznościowych, głównie na kontrolowanym przez chiński podmiot TikToku. Nurt prezentowanego przez niego populizmu i błyskawiczna ścieżka cyfrowej kariery obudziły podejrzenia, że kciuki za niego trzyma Rosja, z zamiarem wpłynięcia na wynik elekcji, jak podczas październikowych wyborów i referendum unijnego w sąsiedniej Mołdawii.
Rumuński prezydent ma rolę podobną do polskiego, z tą różnicą, że reprezentuje władze w Bukareszcie m.in. podczas obrad Rady Europejskiej. A to w stolicach wielu krajów UE wzbudziło obawy o nowy rumuński kurs pod ewentualną wodzą Georgescu. Także w NATO, a przecież Rumunia to ważne bazy wojskowe, a czarnomorski port w Konstancy odgrywa czołową rolę w eksporcie ukraińskiego zboża i wysyłania uzbrojenia dla walczącej ukraińskiej armii.
Drugie miejsce (19 proc.) zajęła była dziennikarka Elena Lasconi, reprezentantka partii określanej obecnie jako progresywno-liberalna, a będącej ugrupowaniem o antyestablishmentowych inklinacjach. Lasconi o zaledwie 2740 głosów przegoniła obecnego premiera, socjaldemokratę Marcela Ciolacu. Inny kandydat, duchowny grekokatolicki i europoseł Cristian Terheş, który dostał raptem 1 proc., zwrócił się o ponowne przeliczenie głosów. Jego zdaniem do konta Lasconi mogło zostać przypisane poparcie dla jeszcze innego kandydata, który wycofał się zbyt późno, by usunąć go z kart wyborczych.