Król farmerów
Jeremy Clarkson: od celebryty do polityka. Czy król farmerów zostanie brytyjskim Trumpem?
Wyraźnie osłabiony po problemach z sercem, w nadgryzionym przez mole płaszczu, wyblakłych dżinsach i wełnianej czapce. Jeremy Clarkson przyjechał ze swojego gospodarstwa w Oxfordshire do Londynu na protest farmerów. I przyćmił całą wierchuszkę Partii Konserwatywnej, która chciała podłączyć się do manifestacji. Stanął na trybunie, chwycił za mikrofon i – w swoim zwyczaju – zamienił się w fabrykę gotowych wpisów na X. Na początku ustawił sobie lewicowy rząd na pozycji obrońcy importowanych kurczaków, które „są tak pełne chloru, że smakują jak basen z dziobem”. Potem już tylko dorzucał do kotła. „Owce patrzą na GS4 (ekologiczna pasza – przyp. red.) tak samo jak pięciolatki na oliwę”. Mówił do ponad 10 tys. farmerów, że dostali „kopa w jaja” od rządu.
Pole bitwy przygotował sobie już wcześniej, w felietonie dla tabloidu „The Sun”: „Chcą zbombardować dywanowo nasze pola uprawne. A potem zbudować na nich nowe miasta dla imigrantów i farmy wiatrowe o zerowej emisji netto. Ale zanim to zrobią, muszą dokonać czystki etnicznej na farmerach”. James Kanagasooriam, znany brytyjski ekspert od sondaży, pod wrażeniem tego występu napisze potem, że „gdyby Clarkson wszedł do polityki, Wielka Brytania dostałaby własnego Donalda Trumpa”.
Farmerzy są zdesperowani
Brytyjscy farmerzy 19 listopada przyjechali do stolicy, aby zaprotestować przeciwko tzw. podatkowi traktorowemu. Walczący z dziurą budżetową rząd Partii Pracy zaproponował nową daninę – 20 proc. od wartości ziemi rolniczej powyżej miliona funtów przekazywanej spadkobiercom. Ma to nie tylko przynieść państwu nowe dochody, ale też zamknąć dziurę w systemie, z której przez lata korzystały bogate mieszczuchy. Rząd twierdzi, że sprawa dotyczy zaledwie 20 proc.