Rządzący Nikaraguą 79-letni Daniel Ortega wniósł wkład w autorytarną formułę sprawowania władzy. Zapowiedział, że jego żona Rosario Murillo, obecna wiceprezydentka, co już jest oryginalne, zostanie współprezydentem o identycznych kompetencjach. Przy okazji wydłużają sobie kadencję do sześciu lat, choć to nie było niezbędne. To już czwarta kadencja Ortegi, dawno zniósł limit i dobrze opanował sztukę wygrywania wyborów, maltretując konkurentów i zmuszając ich do opuszczenia kraju. Przy okazji legalizuje się to, co już było praktyką: „zdrajców ojczyzny” pozbawia się obywatelstwa i mienia, mediom za publikowanie „fałszywych informacji” i „służenie obcym interesom” grożą wieloletnie wyroki, a żadna organizacja nie może być finansowana przez zagranicę. Powołano też „ochotniczą policję”, która ma wspierać bezpieczeństwo kraju (a już wcześniej bardzo się przydała do walki z przeciwnikami).
Ortega po raz pierwszy zdobył władzę w 1979 r., na fali sandinowskiej rewolucji, która po latach walk zmiotła 40-letnią dyktaturę klanu Somozów. Niebanalny reformator, który obiecał unikać błędów innych rewolucji, przeprowadził reformę rolną i nacjonalizację, ale zmagał się z oporem materii i amerykańską interwencją. W 1990 r. po przegranych wyborach oddał władzę. Powrócił w 2007 r. z nowym pomysłem na rządzenie; żar rewolucji wygasł, zastąpiony sojuszem z Kościołem i biznesem oraz z programami społecznymi dla biednych za wenezuelskie petrodolary. Jak to się stało, że Ortega stoczył się w satrapię i kleptomanię jak za Somozów, to temat na odrębną opowieść (pisaliśmy o tym w tekście „Thriller polityczny”).