Rumunia wciąż bez prezydenta. Zaskakujący sukces niebezpiecznego dla Europy nacjonalisty
„Dzieje Rumunów. Łacińska enklawa na pograniczu kultur”. Nasz najnowszy „Pomocnik Historyczny” dostępny jest w sklepie „Polityki” albo w ramach subskrypcji Polityka.pl (pakiet premium i uniwersum).
To spory szok dla kontynentu. Rumunia, kraj Unii Europejskiej i NATO, jest jednym z najważniejszych elementów naszej układanki geopolitycznej. Tu stacjonuje 4,7 tys. żołnierzy i personelu wojskowego NATO, kraj ma dostęp do Morza Czarnego, dzieli granicę z Ukrainą. Rosyjskie rakiety kilkakrotnie naruszały jego przestrzeń powietrzną.
Rumunia wydawała się relatywnie odporna na wpływy ruchów populistycznych i rosyjską dezinformację. Przez ostatnią dekadę, a więc dwie kadencje z rzędu, prezydentem był chadek Klaus Iohannis, proeuropejski polityk związany z centroprawicą z innych krajów kontynentu. Za drugim razem był bliski porażki, uratowały go głosy m.in. diaspory. To ponad 5 mln osób, jedna czwarta populacji, złożona głównie z młodych, raczej liberalnych i zdyscyplinowanych wyborców. Rumuńskie społeczeństwo od obalenia dyktatury Nicolae Ceaușescu w 1989 r. nawigowało między partiami centrolewicowymi i centroprawicowymi i pozostawało raczej w głównym europejskim nurcie. Można było zakładać, że niedzielne wybory nie przyniosą większych sensacji.
Czytaj też: