Nominacje Trumpa to prawdziwy horror. Jedną udało się utrącić, system jeszcze działa
Nominacje Donalda Trumpa do jego gabinetu to prawdziwy horror, ale okazuje się, że rozdając stanowiska, nie będzie mógł się posunąć za daleko. Rezygnacja Matta Goetza, mianowanego na prokuratora generalnego, czyli szefa Departamentu Sprawiedliwości, to pocieszający sygnał, że amerykański system check-and-balance, wzajemnej kontroli i równoważenia się trzech władz, jeszcze działa. Miejmy nadzieję, że spełni swoje zadanie także w przypadku pozostałych, nie mniej drastycznych nominacji prezydenta elekta.
Osobnik moralnie odrażający
Matt Goetz był republikańskim, ultrakonserwatywnym kongresmenem z Florydy, znanym z politycznego awanturnictwa w Izbie Reprezentantów. Stał tam na czele grupy podobnych sobie posłów, którzy doprowadzili do dymisji jej przewodniczącego, również z GOP, Kevina McCarthy’ego, gdyż ośmielił się on współpracować z Demokratami. Trump upatrzył go sobie jako szefa Departamentu Sprawiedliwości (DoJ), który na jego życzenie miałby oczyścić go z wszelkich elementów nieprawomyślnych, to znaczy urzędników podejrzewanych o wrogość wobec wodza MAGA. Przez ostatnie cztery lata Trump oskarżał DoJ, że stała się „bronią” polityczną, bo federalna prokuratura wytoczyła przeciw niemu sprawy karne, m.in. o próbę niedopuszczenia do pokojowego transferu władzy mimo przegranych w 2020 r. wyborów.
Prezydenckie nominacje do gabinetu musi zatwierdzić Senat, gdzie od 20 stycznia Republikanie będą mieli większość, ale nieznaczną (53:47), co oznacza, że jeśli tylko czterech senatorów GOP będzie głosować przeciw, podobnie jak wszyscy Demokraci (co byłoby pewne), nominacja zostanie zablokowana.