Głos z musu
Obywatele zmuszeni do głosowania. Czy to ma sens? Spójrzmy na Urugwaj, Chile i Brazylię
Demokracja w wielu krajach straciła tradycyjne urządzenia nawigacyjne. Autorytarny dryf obserwowany na różnych kontynentach – przede wszystkim wygrana Donalda Trumpa w USA – sprawił, że obudziło się zainteresowanie dla rozwiązania, które stosuje niewiele krajów: głosowania obowiązkowego. W Stanach głosowało trzech na pięciu uprawnionych; w wielu demokracjach frekwencja na poziomie poniżej 50 proc. nie budzi już zdziwienia.
Taką bierność obywateli – tu rozumianą jako brak zainteresowania procesem demokratycznym – można by przewrotnie odczytywać jako zadowolenie ze status quo: „jest dobrze, nie musimy się martwić, politycy załatwiają nasze sprawy, absencja w wyborach niczego nie zepsuje”. Zdrowy rozsądek podpowiada jednak, że za pasywnością obywateli, manifestującą się m.in. absencją przy urnach, stoją raczej frustracja, rozpacz, a na pewno niewiara w to, że demokracja może poprawić los tu i teraz. Od tej niewiary do nadziei/iluzji, że przyjdzie silny człowiek, który zrobi porządek i upomni się o „milczącą większość”, dystans bywa niezwykle krótki.
Czy większy udział obywateli w sprawach publicznych mógłby wyhamować tęsknoty części z nich za rządami silnej ręki? Czy drogą do takiego udziału mogłoby być wprowadzenie obowiązkowego głosowania w wyborach?
Obowiązki i sankcje
Liczba krajów, których prawo żąda od swoich obywateli udziału w wyborach, waha się między 23 a 27 (czasem głosowanie jest obowiązkowe tylko na terenie części kraju, np. w Szwajcarii w jednym z kantonów, i kraje te czasem są dopisywane, a czasem nie, do powyższej listy). Mieszka w nich w sumie ponad 600 mln ludzi, czyli mniej niż 10 proc. populacji całej planety.
W większości regionów świata nie ma obowiązku udziału w wyborach – zazwyczaj jeden, dwa, trzy kraje to wyjątki.