Najwierniejsi będą pierwszymi
Trump wybiera swoją drużynę. Fanatycy, politycy złamani, eksperci od „gorących dziewczyn”
Już w noc wyborczą 5 listopada były wyraźne sygnały, że druga kadencja Donalda Trumpa będzie inna niż pierwsza. Osiem lat wcześniej, kiedy niespodziewanie pokonał Hillary Clinton, starał się – na miarę swoich możliwości – dopasować do sytuacji. Odprawił najważniejsze rytuały, jakich oczekuje się od prezydenta elekta: dziękował rywalce „za wiele lat służby dla kraju”, mówił o „zasypywaniu podziałów” i „narodowym pojednaniu”. Tymczasem po zwycięstwie nad Kamalą Harris zupełnie zlekceważył polityczne konwenanse.
Zamiast podniosłego przemówienia do narodu usłyszeliśmy znany z wieców swobodny strumień świadomości, przerywany krótkimi występami przyjaciół i znajomych (np. szefa związku zapaśników UFC), których Trump co chwila przywoływał na scenę. Wezwani skwapliwie składali mu gratulacje i prześcigali się w pochlebstwach. Przypominało to raczej huczną imprezę firmową albo urodzinową, a nie tradycyjny, solenny finał amerykańskiej kampanii wyborczej. Trump 2.0 już nie stara się grać roli prezydenta, tylko po prostu jest sobą.
Dobitnym tego potwierdzeniem są szokujące nominacje na najważniejsze stanowiska, które posypały się w ubiegłym tygodniu. I znowu – kontrast z 2016 r. jest uderzający. Wówczas Trump był outsiderem, miał tremę debiutanta i – paradoksalnie – respekt dla elit, które przy każdej okazji krytykował. Dlatego w jego pierwszym gabinecie zasiedli prominenci. Sekretarzem obrony został powszechnie szanowany generał Jim Mattis, wcześniej dowódca sił zbrojnych USA na Bliskim Wschodzie, szefem dyplomacji – Rex Tillerson, były szef koncernu Exxon-Mobil. I tak dalej. Później Trump kolejno zwalniał ich z wielkim hukiem, bo w wewnętrznych naradach w Białym Domu mieli czelność wygłaszać własne zdanie albo nawet się sprzeciwiać.