Major rezerwy Pete Hegseth nie widniał na żadnej liście kandydatów na szefa Pentagonu, jakie od niecałych dwóch tygodni – a nawet przed wyborami – krążyły po mediach. Dla komentatorów amerykańskiej polityki oraz polityków jego wybór okazał się totalnym zaskoczeniem. Przed minioną nocą wiele godzin spędzili na rozważaniach, czy do pięciokątnego budynku za Potomakiem trafi były sekretarz stanu Mike Pompeo, senator Tom Cotton czy były doradca Trumpa Robert O’Brien – osoby znane, sprawdzone, doświadczone i choć pewnie nie przez wszystkich lubiane, to ze wszystkimi „papierami” na tak ważny urząd.
Czytaj też: Witajcie w świecie super-Trumpa. Powrotu do starych dobrych czasów już nie ma
Chwilowy szok czy tektoniczny wstrząs
Gdy prezydent elekt wydał kilka dni temu oświadczenie, że nie będzie powoływał Pompeo do nowej administracji, był to pierwszy sygnał, że odejdzie od przewidywalności. Ale wybór Hegsetha całkowicie zmylił establishment medialny, wojskowych i urzędników z Pentagonu, na pewno sojuszników, a przy okazji też nieprzyjaciół Ameryki. To może być nie tylko chwilowy szok, a zapowiedź tektonicznego wstrząsu.
44-letni weteran Gwardii Narodowej US Army ma za sobą udział w misjach w Iraku i Afganistanie, wygląd gwiazdy westernów, liczne tatuaże i poglądy jak ulał pasujące do rewolucji MAGA, którą w drugiej kadencji chce dokończyć Donald Trump. Jako młody biały mężczyzna jest, podobnie jak J.D. Vance, uosobieniem sił, które poniosły Trumpa do Białego Domu. W ostatnich dekadach był tylko jeden młodszy sekretarz obrony – pół wieku temu Donald Rumsfeld u Geralda Forda.