‚‚Szykowanie tego planu jest w trakcie, propozycji można się spodziewać bardzo szybko po przejęciu urzędu przez prezydenta Trumpa” – mówił z poważną miną Donald Tusk po powrocie z europejskiej narady kryzysowej, w jaką zmieniła się budapeszteńska konferencja przywódców krajów unijnych, sąsiedzkich i stowarzyszonych. Możliwy zwrot w polityce wobec Ukrainy był tam równie ważny co szersze reperkusje wyboru Ameryki dla Europy. Już kilkanaście godzin po zwycięstwie Donalda Trumpa w mediach pojawiły się aktualizacje rzekomych planów zakończenia wojny, które Wołodymyr Zełenski musiał czytać ze zgrozą. Jeszcze kilka tygodni temu zabiegał u samego Trumpa o wsparcie „planu zwycięstwa”, a teraz na horyzoncie widać plan kapitulacji.
Jak pisze bliski prawicy „The Wall Street Journal”, najnowsza wersja zakłada pozostawienie pod kontrolą Rosji okupowanej blisko jednej piątej powierzchni Ukrainy, ustanowienie strefy zdemilitaryzowanej i zablokowanie na co najmniej 20 lat możliwości ukraińskiej akcesji do NATO. Co więcej, Stany Zjednoczone miałyby się odżegnać od gwarancji bezpieczeństwa i zostawić pilnowanie strefy buforowej wojskom europejskim, choć byłyby skłonne dostarczać Ukrainie broń.
Dlatego Kijów trzyma się nadziei, że w otoczeniu Trumpa przeważą zwolennicy „polityki z pozycji siły”, o której mówią wciąż bliscy jego współpracownicy z poprzedniej kadencji, jak Mike Pompeo czy Robert O’Brien. Chcą „po reaganowsku” nie dać Rosji wygrać, choć też przerzuciliby większość odpowiedzialności za los Ukrainy na Europę. Sam Zełenski, który pogratulował Trumpowi zwycięstwa, liczy na to, że atutem okaże się jego nieprzewidywalność. W Kijowie dominuje jednak przygnębienie. Bo o ile jakaś kontynuacja polityki Joe Bidena w przypadku wygranej Kamali Harris pozwalała na przynajmniej krótkotrwałe planowanie, to przejęcie władzy przez Trumpa z dużym prawdopodobieństwem oznacza raptowne odcięcie wsparcia zbrojnego, a to przyniesie katastrofę w ciągu kilku miesięcy.