Po zaprzysiężeniu w grudniu 2021 r. zaczynała jako „koalicja postępu”, zapowiadała Zeitenwende, punkt zwrotny, a kończy w chaosie i ucieczką przed problemami, które w licznych wewnątrzkoalicyjnych konfrontacjach tylko pomnożyła. Bilans? Właśnie się dowiedzieliśmy – zawstydzający rozwód. Niemcy dziś, w najważniejszych dziedzinach – gospodarce, finansach, migracji, opiece zdrowotnej, społecznej integracji – stoją gorzej niż trzy lata temu.
Podstawowym kłopotem koalicji była deklaratywność wspólnoty interesów, tradycyjnie odmiennych, maskowana pragnieniem odcięcia się od spuścizny Angeli Merkel. Jednak wody nie da się pogodzić z ogniem. Socjaliści chętnie zaciągają długi, liberałowie zaś chętnie tną budżety. A systematycznie słabnące poparcie elektoratu było na tyle groźne, że sprzyjało przymykaniu oczu na rosnące różnice, aby mimo wszystko przetrwać. Zwycięstwo Donalda Trumpa – jak spekulowano – miało scementować skłóconych koalicjantów. Ale stało się inaczej.
Obawa przed utratą wyborczego zaufania – co pokazywały wybory landowe, w których SPD pociągała za sobą w korkociąg tak Zielonych, jak przede wszystkim liberałów – okazała się spoiwem niewystarczającym. I to właśnie liberałowie od pewnego czasu szykowali się do ucieczki. Dymisją ministra finansów Christiana Lindnera (FDP) kanclerz Olaf Scholz uprzedził więc rokosz. I jednym ruchem odwrócił role – to on zdecyduje, co, kiedy i jak dalej. Wykazał się w ten sposób nie tylko instynktem, ale i pazurem, choć ani o jedno, ani o drugie nikt wcześniej go nie podejrzewał. Przeciwnie, wielokrotnie wyglądało na to, że brakuje mu zdecydowania, podobnie jak charyzmy.
Skąd to trzęsienie ziemi w Berlinie? Poszło o pieniądze, a raczej ich brak.