Kurz opadł, niemal wszystko już wiadomo. Kamala Harris uznała swoją porażkę – choć zajęło jej to sporo czasu, podobnie jak Hillary Clinton w 2016 r. I znów pobrzmiewa znajome echo – jakby liberałowie znajdujący się tradycyjnie w pozycji moralnej wyższości nie mogli zaakceptować faktu, że naród wybrał ohydnego, autorytarnego, skazanego wyrokiem populistę.
Czytaj też: Nie taki Trump straszny, jak go malują? Kijów jest podzielony. Czy wojna skończy się teraz, już?
Amerykanie wybrali Trumpa
Ta porażka ma jednak dla Demokratów inny smak niż osiem lat temu. Wtedy wielu, na czele z odchodzącym prezydentem Barackiem Obamą, uważało Donalda Trumpa za niesmaczną przerwę. Błąd w systemie, krótkie i fałszywe interludium. System należało więc zresetować, wrócić do tego, co było – żeby amerykańska polityka znów przyjęła cywilizowane ramy dialogu.
Z tym założeniem do Białego Domu wchodził też cztery lata temu Joe Biden, który – jak zauważa na łamach „New Yorkera” Susan Glaser – był przekonany, że taki powrót jest nie tylko słuszny, ale i możliwy. Wtorkowe głosowanie pokazało, jak bardzo się mylił.
Amerykanie wybrali Trumpa, bo Trumpa chcieli. Po niemal dekadzie jego egzystencji na scenie politycznej nikt o zdrowych zmysłach nie może mówić, że ma wątpliwości co do moralnej, gospodarczej i etycznej oceny jego rządów. Jego zwycięstwo było w pewnym stopniu do przewidzenia, choć może dziwić, że wygrał także w liczbach bezwzględnych. Jak na razie (głosy w niektórych stanach wciąż są liczone) prowadzi różnicą ponad 3 pkt proc.