Liczba ofiar śmiertelnych powodzi, z którą Hiszpania zmaga się od niemal tygodnia, sięgnęła w poniedziałek 4 listopada 217 osób. Ostateczny bilans katastrofy nie jest jeszcze znany, a władze nie podały do wiadomości publicznej liczby zaginionych. W zamyśle miało to zapobiec szerzeniu paniki i chaosowi informacyjnemu – liczby są nieprecyzyjne, bo zgłoszenia często są zdublowane, a bliscy nie dzwonią na infolinie alarmowe, by powiadomić, że poszukiwana wcześniej osoba została już odnaleziona. Brak informacji doprowadził jednak do licznych spekulacji na temat dodatkowych setek lub nawet tysięcy możliwych zmarłych.
Od kilku dni ogromne emocje wzbudzał temat centrum handlowego Bonaire na przedmieściach Walencji. To największy obiekt handlowy w regionie, z 1,8 tys. miejscami parkingowymi. Nie wiadomo, ile samochodów znajdowało się w jego podziemnej części w momencie przyjścia fali powodziowej, a fakt, że od kilku dni wejście na parking jest zablokowane masami błota, wywołał spekulacje co do liczby osób, które mogły zostać tam uwięzione. Poszukiwania z udziałem kilkunastu nurków oraz ratowników na łodziach i kajakach rozpoczęły się w sobotę wieczorem, ale ponad półtorametrowy poziom wody znacznie je utrudniał. Dopiero w poniedziałek rano udało się odprowadzić większość wody i ekipa ratownicza dotarła do kilkudziesięciu samochodów. W południe policja potwierdziła, że wbrew mrożącym krew w żyłach domysłom na parkingu na razie nie odnaleziono żadnych ofiar.
Król i premier obrzuceni błotem
W sobotę 2 listopada do Paiporty, małego miasteczka, gdzie w wyniku powodzi zginęło co najmniej 60 osób, przyjechali premier Pedro Sánchez, król Filip i królowa Letizia oraz prezydent wspólnoty autonomicznej Walencji Carlos Mazón. Setki zgromadzonych na ulicy mieszkańców obrzuciły ich błotem i wyzwiskami. Wśród przekleństw padały wezwania do dymisji zarówno premiera, jak i Mazóna, obwinianych przez wielu Hiszpanów za katastrofalne zaniedbania, które zwiększyły skalę tragedii. Ochroniarze próbowali ochronić polityków i parę królewską za pomocą parasolek, ale sytuacja eskalowała – wśród okrzyków: „Mordercy!”, „Wynoście się stąd!”, tłum zbił szyby jednego z samochodów w konwoju. Ostatecznie po uderzeniu kijem przez jednego z mieszkańców Sánchez został pospiesznie ewakuowany. W komentarzach dla „El País” rozwścieczeni mieszkańcy mówili, że premier mógł spodziewać się takich reakcji i że „powinien być tu już pierwszego dnia powodzi, z łopatą w ręku”.
Wbrew sugestiom swoich ochroniarzy król Filip nie przerwał wizyty w Paiporcie i próbował uspokajać tłum. Mieszkańcy zarzucili go oskarżeniami: o przybycie za późno, rządowe zaniedbania i opóźnienia w informowaniu o nachodzącej katastrofie. „Opuściliście nas”, „wiedzieliście o wszystkim, a nic nie zrobiliście” – krzyczeli ludzie. Jeden z mieszkańców rozpłakał się na ramieniu króla. Jeszcze tego samego dnia król skomentował burzliwą wizytę: „Trzeba zrozumieć złość i frustrację wielu ludzi po tym, co przeszli. Musimy też zrozumieć, jak działa państwo, jakie procedury są uruchamiane w obliczu katastrof takich jak ta”, powiedział w internetowym przemówieniu adresowanym do władz Walencji.
Czytaj także: Rośnie poziom wody na Dunaju. Kolejne kraje na południu Europy zagrożone powodzią
Jak doszło do powodzi
Wściekłość powodzian i pytania o państwowe procedury wydają się bardzo zasadne. To największa katastrofa humanitarna w Hiszpanii od 1962 r., gdy w wyniku powodzi w regionie Vallés w Katalonii zginęło ponad tysiąc osób. Choć gwałtowność obecnej powodzi przypisuje się zmianom klimatycznym, to większość ekspertów jest zgodna, że jej skutki można było znacznie złagodzić. Jorge Olcina, klimatolog z Uniwersytetu w Alicante, powiedział w komentarzu dla BBC Mundo, że „katastrofa o takiej skali nie powinna była wydarzyć się w rozwiniętym kraju, który posiada takie zasoby jak Hiszpania”.
Jest faktem, że ulewne deszcze i burze, w Hiszpanii znane jako „DANA” (Depresión Aislada en Niveles Altos – „izolowana depresja wysokiego poziomu”), zdarzają się każdego roku w okolicach września i października. Nierzadko skutkują ofiarami śmiertelnymi, choć ich skala w poprzednich latach była nieporównywalnie mniejsza. Tegoroczne opady pobiły jednak dotychczasowe rekordy. W regionie Walencji spadło do 500 litrów wody na metr kwadratowy, a w niektórych obszarach w ciągu kilku godzin spadło więcej deszczu niż przez cały rok. W komentarzu dla „The Conversation” José María Bodoque, badacz specjalizujący się w ocenie ryzyka powodziowego z Uniwersytetu Castilla-La Mancha, powiedział, że „silne opady szybko nasyciły glebę, generując błyskawiczne powodzie w małych rzekach, potokach i wąwozach w ciągu zaledwie kilku godzin, co ograniczyło czas reakcji”. Skumulowane masy wody i błota popłynęły gwałtownym potokiem przez ulice nawet w miejscach, w których opady nie były tak silne.
Zdaniem klimatologa Olciny gwałtowność tegorocznych opadów może być skutkiem ocieplania się Morza Śródziemnego. Wraz ze wzrostem temperatury wód tworzą się silniejsze chmury, które generują więcej opadów. Zgadzają się z tym inni eksperci – z raportu organizacji akademickiej World Weather Attribution wynika, że wraz ze wzrostem średnich temperatur w ostatnich latach podwoiło się ryzyko wystąpienia powodzi błyskawicznych, a opady deszczu stały się o ponad 12 proc. bardziej intensywne.
Złe planowanie urbanistyczne i chaos organizacyjny
Skala katastrofy po raz kolejny uwypukliła także problem złego planowania przestrzennego we wschodniej Hiszpanii. Wybrzeże Morza Śródziemnego to jeden z najbardziej obleganych przez turystów i najgęściej zaludnionych obszarów kraju. Co rusz powstają tam nowe inwestycje deweloperskie – cieszące się wielkim zainteresowaniem również Polaków, którzy od kilku lat chętnie kupują mieszkania w okolicach Walencji i Alicante – a wiele z nich budowanych jest właśnie na obszarach zagrożonych powodziami.
W regionie Walencji jest wiele sezonowych cieków wodnych, przez większość roku suchych, ale mogących podlegać sporadycznym wezbraniom. Założenia urbanistyczne, w których obecnie mieszka tysiące ludzi, zostały zbudowane bezpośrednio na nich. Tak właśnie stało się w położonym o pół godziny drogi na zachód od Walencji miasteczku Chiva, gdzie suchy zazwyczaj kanion Poyo błyskawicznie wypełnił się wodą, która zalała i zdewastowała ulice.
Choć samej powodzi raczej nie udałoby się uniknąć, od samego początku w Hiszpanii pojawiały się głosy, że jej skala mogła być znacznie mniejsza, gdyby na czas wdrożono odpowiednie procedury. Jak często bywa w sytuacjach kryzysów pogodowych, politycy przerzucają winę za zbyt późną reakcję na Państwową Agencję Meteorologiczną (AEMET). AEMET jednak informował już kilka dni wcześniej, że opady mogą przybrać wyjątkowo gwałtowną formę. We wtorek 29 października, tuż po godz. 7 rano, agencja ogłosiła najwyższy stan alarmowy i ostrzegła przed „bardzo wysokim poziomem zagrożenia dla ludności”. Mimo tego lokalne władze zwlekały z ogłoszeniem stanu alarmowego w Walencji i przez cały dzień nie wysłały alertów do mieszkańców. Lider wspólnoty autonomicznej Walencji Carlos Mazón jeszcze ok. godz. 13 utrzymywał, że intensywność burzy zmniejszy się w późnych godzinach popołudniowych.
Opady przybierały jednak na sile i w ciągu kilku godzin sytuacja zupełnie wymknęła się spod kontroli. Służby ochrony cywilnej zaczęły wysyłać alerty do mieszkańców dopiero ok. godz. 20, gdy w wielu miejscowościach poziom wody na ulicach sięgnął już 1,5 m. Mieszkańcy otrzymywali wiadomości alarmowe w momencie, gdy już schronili się na drzewach lub dachach swoich domów i czekali na jakąkolwiek pomoc. Wiele spośród 217 ofiar zginęło w swoich samochodach, próbując wyciągać je z garaży lub do ostatniej chwili przemieszczając się po zalanych drogach.
Podczas gdy w Walencji kontynuowane są poszukiwania zaginionych i usuwanie skutków powodzi, ulewne deszcze przybierają na sile w Katalonii. W poniedziałek 4 listopada agencja AEMET ogłosiła czerwony alarm dla Barcelony i pomarańczowy dla sąsiednich miasteczek. Nie kursują podmiejskie pociągi, część dróg znalazła się już pod wodą, a na lotnisku El Prat odwołano ponad 50 połączeń.