Parlament Europejski w lipcu zatwierdził Ursulę von der Leyen na drugą kadencję szefowej Komisji Europejskiej (po wyznaczeniu jej przez czerwcowy szczyt), a pod koniec listopada powinien zagłosować nad całym składem KE na lata 2024–29. Zgodnie z traktatami PE może zagłosować „tak” albo „nie”, ale procedura została jakiś czas temu rozszerzona o wysłuchania kandydatów przez odpowiednie komisje. Ich rekomendacje wymuszają „dogrywkowe” wysłuchania (tak było z Januszem Wojciechowskim w 2019 r.), a zazwyczaj także podmianę paru kandydatów na zasadzie szantażu, że PE nie poprze całego składu, jeśli będzie w nim choć jeden niechciany komisarz.
Po Brukseli krąży złośliwa anegdota, że wierchuszka Parlamentu Europejskiego najpierw postanawia, ilu i z jakich partii desygnowanych komisarzy utrącić (w 2019 r. było ich troje), a potem szuka nazwisk straceńców. Sporo w tym przesady, choć istotnie PE traktuje wielomiesięczny proces wyłaniania KE jak cykliczny pokaz siły poprzedzający długi „post”, kiedy europosłowie – z powodu dość jałowego początku kadencji – są skazani przede wszystkim na przyjmowanie dziesiątek niewiążących rezolucji, budzących zainteresowanie wyłącznie w krajach i politykach, których dotyczą. Dlatego i teraz gładkie zaakceptowanie wszystkich kandydatów byłoby zaskoczeniem.
Nierzadko europosłowie nie muszą szukać ofiar na siłę, bo pojawiają się kandydaci, którzy na wysłuchaniach wypadają naprawdę fatalnie, pokazują niewiedzę albo grozi im konflikt interesów.