A jeśli to będzie Trump? Ile może „najpotężniejszy człowiek na ziemi”, kogo zaboli najbardziej
O amerykańskim prezydencie mówi się, że to „commander-in-chief”, czyli głównodowodzący. Ta rola daje mu znacznie większe uprawnienia niż te, które ma np. prezydent RP jako „najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych”. Bierze się to z historii USA, które zrodziły się w wojnie z brytyjskim imperium kolonialnym. Ich pierwszy prezydent George Washington, zanim został najważniejszym politykiem, był generałem, naczelnym wodzem armii walczącej o niepodległość. Znalazło to odbicie w konstytucji, napisanej krótko przed ustanowieniem republiki, w której prezydentowi powierzone zostało „naczelne dowództwo armii i floty Stanów Zjednoczonych, a także milicji poszczególnych stanów, gdy zostaną powołane do służby Stanom Zjednoczonym”. Jak cały grubo ponad 200-letni dokument również ten zapis obrósł interpretacjami, wyrokami Sądu Najwyższego i ustawami uzupełniającymi. Ale nie zmieniły one zasadniczej konstytucyjnej zasady, że prezydent USA stoi na szczycie piramidy dowodzenia armią, flotą, lotnictwem, korpusem marines i siłami kosmicznymi.
Nie znaczy to jednak, że prezydent samodzielnie decyduje o polityce obronnej USA, obsadzie stanowisk generalskich czy o wojnie (choć o to od dekad trwa spór instytucjonalny i prawny). Wojskowi nie składają przysięgi prezydentowi, a zobowiązują się bronić konstytucji – o czym czasem decydowali się głośno przypominać, gdy czuli, że stają się narzędziem w ręku polityka.