Świat

Członkowie NATO będą musieli oddać Sojuszowi więcej żołnierzy. I to sporo

Natowskie ćwiczenia Steadfast Defender. Zdjęcie z 2021 r. Natowskie ćwiczenia Steadfast Defender. Zdjęcie z 2021 r. NATO
Niemiecki dziennik „Welt am Sonntag” ujawnił, jak NATO planuje powiększyć sojusznicze siły i dowództwa. Chodzi o 49 nowych brygad i wiele innych jednostek.

Z grubsza biorąc – idzie o 250 tys. dodatkowych żołnierzy pod wspólnym, wielonarodowym dowództwem i odpowiedni do tego przyrost wyspecjalizowanych formacji i sztabów zdolnych do dowodzenia takimi siłami. Dane pokazane przez niedzielne wydanie „Die Welt” są o tyle ciekawe, że na obecnym etapie planowania obronnego po raz pierwszy ktoś podaje tak konkretne liczby.

Ogólnie korespondują one z deklarowanym od przynajmniej dwóch lat, czyli od madryckiego szczytu NATO, przesłaniem o radykalnym wzmocnieniu zdolności odstraszania i obrony Sojuszu. Z tym wiąże się rozbudowa jego sił i struktur, a ściślej: żądanie zwiększenia sił skierowane do krajów członkowskich. Bo przecież NATO żadnej własnej armii nie ma, w operacjach obronnych i innego rodzaju misjach korzysta niemal wyłącznie z zasobów swych człónków, oddawanych pod komendę sojuszniczych dowódców i sztabów (które też składają się z delegowanych oficerów). Tak więc ogólna deklaracja z Madrytu oraz z Wilna, że NATO będzie mieć „pod swą komendą” 800 tys. żołnierzy w jednostkach wysokiej i średniej gotowości, musi oznaczać, że kraje członkowskie tylu właśnie wojskowych dla NATO wyznaczą, nie redukując przy tym do zera własnych armii.

Czytaj także: Groźba pomarańczowego sztormu nie znika. Kamala Harris to ostatnia nadzieja NATO?

Nikt w NATO nie ma złudzeń

Ogólny opis tego nowego procesu mówił do tej pory o potrzebach wyższych o jedną trzecią od posiadanych. Gdy przyjrzeć się liczbom z niemieckiej gazety, widać, że to nawet więcej. Przytoczone minimalne wymagania zdolnościowe (Minimum Capability Requirements) zostały wedle niemieckich danych określone na 131 brygad ogólnowojskowych (49 więcej niż teraz), nad którymi jest 15 dowództw szczebla korpusu (o sześć więcej) oraz 38 dowództw szczebla dywizji o (24 więcej). W liczbach widać więc, że gdyby przyjąć na brygadę 4,5–5 tys. żołnierzy plus sztabowców, to ujawnione ćwierć miliona żołnierzy więcej wcale nie wydaje się przesadą.

Ale to nie największe zaskoczenie przytaczanych szczegółów. Szok może wywołać wzrost z 293 do 1467 „jednostek naziemnej obrony powietrznej” – czyli aż o 1174. Gazeta nie wyjaśnia, co kryje się za tym sformułowaniem, ale trudno sobie wyobrazić coś innego niż tzw. fire unit, czyli najmniejszą zdolną do samodzielnego działania jednostkę ogniową. Wszystko ponad to, jak bateria czy dywizjon, jest bowiem nierealne i nieosiągalne. A i tak wielokrotne zwiększenie zdolności akurat w tym obszarze będzie niezwykle kosztowne i skomplikowane. Zidentyfikowane luki w obronie powietrznej są bowiem od lat największe, a donacje na rzecz Ukrainy – mimo rosnących zamówień z krajów członkowskich NATO – jeszcze je powiększyły. „Financial Times” na wiosnę donosił, powołując się na natowskich planistów, że na wschodniej flance Sojuszu dostępność tych środków obrony pokrywa potrzeby w zaledwie 5 proc. Dlatego też tak drażliwą kwestią m.in. dla Polski są ukraińskie naciski i żądania, by przekazywać kolejne baterie patriotów czy inne systemy obronne.

Nikt w NATO nie ma złudzeń – takich potrzeb nie da się pokryć z dnia na dzień. Sojusz ma świadomość swoich słabości i naciska na szybką poprawę. Od 2025 r. wspomniane liczby mają być wymaganiami. „Die Welt” nie publikuje niestety pełnej listy oczekiwań wobec poszczególnych krajów, w naturalny sposób skupia się na Niemczech. Wychodzi z tych liczb, że Berlin ma odpowiadać za niemal 10 proc. ogółu sojuszniczych zdolności, a ich planowany przyrost miałby oznaczać dla Bundeswehry utworzenie sześciu dodatkowych brygad, jednego dowództwa korpusu i jednej nowej eskadry śmigłowców. Biorąc pod uwagę dotychczasowe problemy niemieckiej armii ze sformowaniem dyżurujących przez rok brygad wysokiej gotowości na rzecz natowskiej „szpicy” VJTF i tym bardziej stałej brygady NATO na Litwie, można uznać, że sformowanie sześciu nowych kompletnie przekracza jej możliwości. Schadenfreude jest jednak co najmniej nieuzasadniona, bo jeśli nawet ludne i bogate Niemcy mają problemy, to co powiedzieć o możliwościach krajów mniejszych i mniej zamożnych?

Czytaj także: NATO wyciąga groźbę z kieszeni, ostro uderza w Rosję i Chiny

Ile może Polska

Nawet jak na możliwości Polski, naokoło chwalącej się rekordowymi wydatkami obronnymi i rosnącą armią (która już dogoniła i przegoniła Bundeswehrę, przynajmniej w liczbach podawanych przez MON), nowe wymagania mogą okazać się wyzwaniem. Bez wglądu w konkretne liczby i kwoty – a te oczywiście są niejawne – nie da się jednak wprost porównać nas z Niemcami na podstawie zestawienia proporcji z jednego prasowego artykułu. Lokalizacja, narażenie na atak, typ preferowanych zdolności narodowych, rodzaj zadań powierzanych Polsce przez natowskie dowództwa – wszystko to na pewno różni się od tego, co z tekstu wiemy o wymaganiach wobec Berlina. Jedno wydaje się pewne: o ile Polska w porę odczytała kurs NATO na zwiększenie tak liczebności, jak i siły wojskowej armii, o tyle im dalej na zachód, tym większy może z tym być problem. Co nie znaczy, że u nas będzie całkiem łatwo. Mimo iż hojne wydatki wojskowe, jak i liczby pozyskiwanego sprzętu nie przestają być dumą kolejnego już rządu, to gdy dyskusja schodzi na najbardziej oczywiste sprawy wojskowe, i w Polsce zaczyna się awantura.

Najnowszym tego dowodem internetowo-medialna „burza”, jaką wywołały słowa szefa sztabu generalnego gen. Wiesława Kukuły, skierowane do przyszłych oficerów – studentów Akademii Wojsk Lądowych – o perspektywie obrony kraju z bronią w ręku. Kukuła nie po raz pierwszy o tym mówił, ale być może dopiero teraz w obecności kamer i mikrofonów. Jego słowa spotkały się z zarzutami o prowokowanie strachu czy podsycanie wojennej atmosfery. Chwytający się tej narracji komentatorzy na chwilę zapomnieli, że szef BBN Jacek Siewiera mówił w grudniu zeszłego roku o czekającej Polskę i NATO za trzy lata konfrontacji z Rosją, lub nie chcieli pamiętać o tym, że sam szef rządu Donald Tusk nie raz – i nie tylko w Polsce – wspominał o „przedwojennym” czasie w Europie. Woleli chyba też nie śledzić wypowiedzi szefów sztabu czy ministrów obrony takich krajów jak Szwecja czy Niemcy, którzy wprost określali czekające ich państwa, NATO i Europę wyzwanie: gotowości do wojny z Rosją. Nagle słowa „pierwszego żołnierza RP” kierowane do jego podwładnych, definiujące podstawowy konstytucyjny obowiązek – zresztą nie tylko żołnierzy, a wszystkich obywateli RP – stały się czymś niestosownym.

Tymczasem sensowne podejście do opisanego w liczbach wysiłku wojskowego NATO, jak i przesłania gen. Kukuły, oznacza w istocie, że w obliczu rosyjskiego zagrożenia konieczna jest tak samo wewnętrzna reforma, polegająca na wzmocnieniu sił i zasobów, jak i osobista przemiana dowódców i żołnierzy NATO, koncentrująca ich osobiste męstwo, poświęcenie i zdolności na przeciwstawieniu się przeciwnikowi. Jeśli da radę, przez odstraszanie oparte na sile, a jeśli to odstraszanie zawiedzie – na zademonstrowaniu tej siły „z bronią w ręku”. Użyty tu przeze mnie cudzysłów nie znaczy, że żołnierze i dowódcy NATO mają się wyrzekać bezpośredniego starcia, ale powinni wykorzystać naturalne przewagi Sojuszu, takie jak walka z dystansu, obezwładniająca siła ognia, precyzyjne rażenie i przewaga powietrzna, co pozwoli uniknąć bezpośredniego starcia w okopach, do którego Rosja może chcieć NATO wciągnąć.

Bo nawet przy zakładanym zwiększeniu sił NATO o jedną trzecią czy więcej nikt przy zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie chyba walki na zasadach dyktowanych dziś przez Rosję Ukrainie, obustronnej „maszynki do mięsa” i samobójstw rannych żołnierzy „okrążonych” przez drony w okopach. NATO nie ma innego wyjścia, jak podjąć z Rosją wojskową interakcję z pozycji siły. Ta siła wymaga przeważającej technologii. I większej ilości tej technologii w skierowanych do ewentualnej walki siłach, które muszą być liczniejsze. Sojusznicze plany wojskowe to właśnie gwarantują, a zadaniem polityków jest dopilnować ich wykonania.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną