Świat

Latynoameryka bez egzotyki. Ta książka bardzo celnie trafia w swój czas

Amazonia Amazonia Mauro Pimentel / East News
Opowieść o rewolucji pióra Artura Domosławskiego niesie uniwersalne przesłanie – przywraca nadzieję, że nie wszystko stracone, że inny świat jest nie tylko pożądany, ale i możliwy.
„Rewolucja nie ma końca”materiały prasowe „Rewolucja nie ma końca”

Wszystko zaczyna się od morderstwa, a nawet całej ich serii. A potem przez z górą 800 stron dowiadujemy się, kto zabił. Tak można by streścić najnowszą książkę Artura Domosławskiego. Ale trzeba rzecz nieco uściślić. Bo poza mordercami, ich mocodawcami, siłami, które umożliwiły tym ostatnim działanie, i instytucjami zapewniającymi owym siłom bezkarność, „Rewolucja nie ma końca. Podróże w krainie buntu i nadziei” jest opowieścią o tych, którzy i które rzucają wyzwanie temu łańcuszkowi ludzi złej woli, doprowadzając nie tyle do ukarania winnych, ile uniemożliwiając kontynuację ich niecnego procederu.

Autor zaczyna swą opowieść w scenerii brazylijskiego interioru. Towarzyszy ludziom usiłującym przetrwać na samym końcu świata, wśród amazońskich lasów deszczowych. Tam, w najbardziej odległej, lokalnej, osobliwej Latynoameryce, rozgrywa się dramat, który – paradoksalnie – dotyczy nas wszystkich. Wycinka Amazonii zagraża przecież nie tylko lokalnym społecznościom. To sprawa całej ludzkości – jej wpływ na globalne ocieplenie może być katastrofalny także nad Wisłą.

Zależność ta nie dotyczy zresztą tylko sytuacji w amazońskiej dżungli i otaczającej ją selwy. Kiedy autor opuszcza odludny region, udając się do centrów wielomilionowych latynoamerykańskich metropolii, czytelnika nie opuszcza wrażenie, że wszystko, o czym czyta, jest zaskakująco bliskie jego własnemu doświadczeniu.

Czytaj też: Śmierć w Amazonii. Zbrodnia pobłogosławiona przez państwo

Ameryka Łacińska: soczewka świata

Pora zatem rozwiać nadzieje – potężne opus Domosławskiego nie ma w sobie grama egzotyki. Nie oznacza to, że Ameryka Łacińska jest tu zupełnie swojska, a tym bardziej oswojona. Rzecz raczej w tym, że stanowi rodzaj soczewki współczesności. Miejsce, w którym to, co gdzie indziej występuje w formie rozrzedzonej, przybiera postać esencjonalną, kontynent, gdzie pewne kluczowe konflikty, pęknięcia, aporie i sprzeczności przybierają postać niemal czystą, a co więcej, wyprzedzającą swój czas. Tak jak wtedy, gdy neoliberalne reformy narzucone krajom kontynentu po zamachu Pinocheta w Chile i uderzeniu kryzysu zadłużenia na początku lat 80. XX w. stanowiły zapowiedź tego, co dekadę później miało się stać w naszej części Europy i postradzieckiej Azji.

Co to oznacza w kontekście opisywanych przez autora pierwszych dwóch dekad obecnego stulecia, gdy w najważniejszych krajach kontynentu wyborcze zwycięstwa wyniosły do władzy lewicę? Zapowiedź wyjścia z neoliberalnego kapitalizmu na całym świecie? Model przyszłej transformacji? Wprawdzie w Polsce i naszej części świata ciągle łatwej sobie wyobrazić koniec świata niż koniec kapitalizmu, ale ta myśl – wypowiedziana niegdyś przez zmarłego niedawno amerykańskiego filozofa Frederica Jamesona – raczej nie obowiązuje w Ameryce Łacińskiej.

Tam wyobraźnia działa na pełnych obrotach, zasilana doświadczeniami okresu wielkich i dramatycznych zmian zapoczątkowanych w pierwszej dekadzie stulecia wyborczymi zwycięstwami Hugo Chavesa, Evo Moralesa, Cristiny Fernández de Kirchner czy Luli da Silvy. Jeżeli na kontynencie do niedawna kojarzonym ze skrajnymi nierównościami, ubóstwem, rasizmem i władzą brutalnych oligarchii można było wydobyć dziesiątki milionów ludzi z biedy, przyznać prawa ludności rdzennej, zalegalizować związki partnerskie, aborcję i palenie trawki, to może i gdzie indziej się uda?

Co prawda przez kontynent przetoczyła się też brunatna kontra wyrosła na kryzysie i porażkach niektórych rządów lewicy. Stanowiła ona lokalne wydanie globalnego zwrotu w prawo, ale w odróżnieniu od wielu krajów nim dotkniętych okazała się niezbyt trwała – na kontynencie południowoamerykańskim znowu podnosi się różowa fala, a w raczej ponurym 2022 r. wyrazista lewica zdobyła władzę nawet w ultrakonserwatywnej Kolumbii.

Kadry z krajów, mapa kontynentu

„Rewolucja nie ma końca” to prawdziwa summa, rodzaj reporterskiej syntezy przełomowego momentu – choć rozciągniętego w czasie na dwie dekady – w historii Ameryki Łacińskiej. Biorąc pod uwagę ogrom materiału i zróżnicowanie opowiadanych historii, Domosławski postawił sobie niezwykle ambitne i trudne zadanie, ryzykując choćby niespójność i osunięcie się narracji w kolekcję efektownych anegdot. Coś takiego przydarzyło się Martinowi Caparrósowi, gdy w równie potężnej „Ñameryce” usiłował powiedzieć wszystko, zapominając, co właściwie chciałby przekazać. Tymczasem Domosławski wybiera samoograniczenie, co pozwala mu znaleźć klucz do spójności (oczywiście na ile to było możliwe przy takiej obfitości materiału), ale też opowiadane przez niego historie – przy całej swej oryginalności i odmienności – tworzą pewną całość przemawiającą także na ogólnym poziomie.

Kadry z poszczególnych krajów tworzą większą układankę, ale każda sekwencja opowieści kładzie nacisk na inne kwestie. W Brazylii jest to ziemia, ekologia i źródła faszystowskiego populizmu, w Boliwii i Ekwadorze przebudzenie ludów rdzennych, w Wenezueli i Chile demokracja, w Argentynie prawa kobiet, w Urugwaju polityka narkotykowa. Strategia ta pozwala zarysować rozdaj mapy całego kontynentu, dając wyobrażenie o tym, co wspólne wszystkim krajom regionu.

Trochę autobiografia

„Rewolucja...” jest też książką osobistą. Nie ma w tym zaskoczenia, bo Ameryka Łacińska to dla jej autora coś zdecydowanie więcej niż miejsce, do którego od czasu do czasu wysyła go redakcja. Od premiery „Gorączki latynoamerykańskiej”, pierwszej z czterech (oprócz „Śmierci w Amazonii”, części „Wykluczonych” i „Rewolucji…”) poświęconych regionowi książek, Domosławski wrastał w miejsca, o których pisał, uczył się ich, oddychał specyficzną aurą i problemami. W tym sensie „Rewolucja…” jest też po trosze autobiografią. Towarzyszymy autorowi we wchodzeniu w świat latynoamerykański ze wszystkimi olśnieniami, zdziwieniami, konfrontacjami i odkryciami. Łatwo dostrzec zmianę perspektywy w stosunku do tej dominującej w „Gorączce latynoamerykańskiej”. W „Rewolucji...” opowieść często dotyczy miejsc położonych z dala od politycznych czy kulturalnych centrów, głos zabierają „zwykli ludzie”, szeregowe aktywistki, mieszkańcy faweli, dzielnic klasy średniej i zagubionych w interiorze wiosek. W jakimś sensie jest to zatem także historia ludowa.

Ta książka bardzo celnie trafia w swój czas. Opowiada w gruncie rzeczy o tym, że można urządzić świat inaczej, że szalejący wokół imposybilizm-pesymizm-apokaliptyzm jest pewną opcją polityczną stającą w obronie pewnych interesów, a nie rzeczywistością, z którą trzeba się pogodzić. Szczególnie w momencie, gdy obserwujemy powrót myślenia zimnowojennego, w którym wierność sztandarom narodowym i aspiracje mocarstwowe wypierają wszelkie marzenia o lepszym świecie, o równości bez nacjonalizmu czy granic.

Doświadczenie latynoamerykańskie opisane przez Domosławskiego przypomina o prawdziwym znaczeniu pojęcia demokracji – nie jako cyklicznej procedury pozbawionej większego znaczenia, ale jako przestrzeni rewindykacji praw i pola walk społecznych, a wreszcie jako narzędzia zmiany. Opowieść o tytułowej rewolucji bez końca niesie uniwersalne przesłanie – przywraca nadzieję, że nie wszystko stracone, że inny świat jest nie tylko pożądany, ale i możliwy. Skoro im się udaje...

Artur Domosławski, Rewolucja nie ma końca. Podróże w krainie buntu i nadziei, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, s. 863

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama