Ten 55-latek to postać oryginalna: z wiejskimi korzeniami, fizyk z wykształcenia, z przekonań marksista nawrócony na wolny rynek, z niewielkim doświadczeniem i spoza układu wielkich klanów rządzących od uzyskania niepodległości w 1948 r. Jego partia, Ludowy Front Wyzwolenia (JVP), wywołała w latach 70. i 80., pod sztandarami walki z kapitalizmem i prywatną własnością, dwa krwawe powstania z setkami ofiar, oba stłumione. Kiedy w 2014 r. AKD przejął stery partii, przeprosił za tamte wydarzenia (nikt inny tu za nic nie przepraszał) i wyrzekł się przemocy. Z rewolucyjnego programu pozostały sprawiedliwy podział dóbr i opieka społeczna oraz mówienie sobie per towarzyszu, a partia staczała się na margines. Lewicowa koalicja, którą współtworzyła, miała ostatnio w parlamencie trzy miejsca, a sam AKD w poprzednich wyborach prezydenckich dostał 3 proc. głosów.
Wszystko zmieniło się dwa lata temu, kiedy załamała się gospodarka i zawalił budżet, a po trzech miesiącach manifestacji i zamieszek obalony został prezydent Gotabaya Rajapaksa (brat też był prezydentem). Jego kadencję dokończył Ranil Wickremesinghe, związany z klanem Rajapaksów, który zaaplikował terapię szokową. Dopożyczył za granicą, a w kraju ciął wydatki, dusił inflację, prywatyzował. Poprawił wskaźniki, ale kosztem szokowego zubożenia społeczeństwa, głównie klasy średniej (towary już były w sklepach i wróciła benzyna, ale nie było za co kupić). Bunt społeczny, który nastąpił, nie wyłonił lidera.
I tu, niejako zastępczo, pojawił się AKD. Okazał się świetnym mówcą i obiecywał wszystko, co grało w duszy rozczarowanych mas: walkę z korupcją, rozprawę z klanowym establishmentem, programy socjalne, renegocjację zadłużenia, a także rozliczenia z dramatyczną przeszłością, wojną domową z Tamilami. To dało mu zwycięstwo, ale od razu pojawiły się schody.