Mały fragment postanowień ostatniego plenum KPCh („znacznie przyspieszyć integrację napływowej wiejskiej siły roboczej w organizmach miejskich”) wzbudził nadzieje na odejście od systemu hukou. Nic tak nie dzieli i nie rozwarstwia Chińczyków jak ta bordowa książeczka – pozwolenie na pobyt, rodzaj dowodu osobistego przypisującego do miejsca zamieszkania. Hukou wprowadzono w 1958 r., za Mao Zedonga, jako sposób, by powstrzymać wieśniaków przed pokusą nielegalnej migracji do miast. Ta pokusa, głównie ekonomiczna, z czasem okazała się silniejsza niż najsroższe zakazy. W 2022 r. w miastach mieszkało 65 proc. liczącej 1,4 mld osób ludności, z czego tylko 48 proc. posiadało miejski meldunek. A zatem nielegalni mieszkańcy to grubo ponad 200 mln osób: bez papierów, pozbawionych wielu istotnych praw, w tym do edukacji szkolnej i opieki zdrowotnej, zmuszonych do życia w szarej strefie. To mniej znana twarz chińskiego cudu rozwojowego.
Ostatnio w murze pojawiły się wyłomy: miasta do 3 mln mieszkańców, czyli tutaj małe, zaczęły stopniowo znosić obostrzenia, miasta do 5 mln, czyli średnie, przymierzają się do zmian tym chętniej, że stoją tu odłogiem setki tysięcy pustych mieszkań, bo tak się objawiła chińska bańka budowlana. Wprowadzają jednak system punktów: za wykształcenie, wykonywaną pracę i ogólną rozwojowość. Wielomilionowa armia wykonawców najprostszych prac raczej nie ma szans. Na razie poza zasięgiem reform są duże miasta, powyżej 5 mln, a jest ich 30, z Pekinem, Szanghajem i Shenzhen na czele. To najatrakcyjniejsze hukou (również na rynku matrymonialnym), bo otwiera drogę na sam szczyt. Ale też pojawił się nowy trend: rośnie atrakcyjność wsi i kawałków ziemi, które ma się pod uprawy. Materialnie to nadal deklasacja, ale daje poczucie bezpieczeństwa: w miastach idą burzliwe czasy, dotychczasowy model rozwoju się wyczerpuje, a na wsi zawsze jakoś człowiek przetrwa.