Kiedy w 1989 r. upadał mur berliński, mówiło się, że wraz z „wiatrem zmian” teraz przyjdzie pora na podzielony Cypr. Ale właśnie mija pół wieku tego podziału, który dokonał się krwawo w 1974 r. drogą wysiedleń, po puczu grecko-cypryjskiej skrajnej prawicy i interwencji zbrojnej Turcji, a ustanowiona wówczas zielona linia (przecinająca wyspę strefa buforowa, strzeżona przez siły ONZ) trzyma się mocno. Po jednej stronie należąca do Unii Europejskiej Republika Cypru, po drugiej – Turecka Republika Cypru Północnego, uznawania tylko przez Turcję.
Najbliżej rozwiązania było bodaj w 2004 r., tuż przed unijną akcesją, kiedy w referendum cypryjscy Turcy opowiedzieli się za wspólnym państwem, Grecy – przeciw. Dziś, po obu stronach, zupełnie nie ma klimatu do rozmów, a konflikt się ucywilizował: bez kłopotu można przekroczyć dzielącą Cypr granicę, pracować u sąsiada, robić zakupy i wypady, a po tureckiej stronie wpaść do kasyna. Codzienna wymiana jest dość intensywna, a wielu cypryjskich Turków ma unijne paszporty i przywileje.
Z kolei wspólna przyszłość niosłaby liczne ryzyka, prędzej czy później wróciłyby stare animozje podsycane przez Ankarę i Ateny choćby na tle zwrotu mienia. Część grecka jest dwa razy bogatsza, więc musiałaby się tym podzielić i doinwestować zapuszczoną ponad jedną trzecią wyspy. Jest jeszcze jeden problem – 35 tys. żołnierzy tureckich, którzy tam stacjonują. Wydawało się, że zachętą do reunifikacji będą odkryte złoża gazu i ropy, ale to jeszcze bardziej zaogniło spory. Czas płynie, wyrosło już trzecie pokolenie, dla którego konflikty dziadków są odległe, a po tureckiej stronie większość stanowią dziś przybysze z kontynentu. Gdyby więc dziś odbyło się nowe referendum, pewnie zwyciężyłaby opcja: lepiej tego nie ruszać.