Świat

Groźba pomarańczowego sztormu nie znika. Kamala Harris to ostatnia nadzieja NATO?

Nawet jeśli Kamala Harris w Europie wygłasza przemówienia „ku pokrzepieniu” zbolałych europejskich serc, to strategiczne serce Ameryki bije bardziej po stronie Pacyfiku niż Atlantyku. Nawet jeśli Kamala Harris w Europie wygłasza przemówienia „ku pokrzepieniu” zbolałych europejskich serc, to strategiczne serce Ameryki bije bardziej po stronie Pacyfiku niż Atlantyku. Sarah M. McClanahan / Flickr CC by 2.0
Prawdopodobna nominatka Partii Demokratycznej w prezydenckim wyścigu może gwarantować kontynuację polityki Joego Bidena, ale bez wsparcia Kongresu nie zagwarantuje wzrostu amerykańskiej potęgi. Szansą NATO jest wzmacnianie Europy z nadzieją, że Stany jej nie porzucą.

Atlantyści na chwilę odetchnęli. Znowu pojawiła się nadzieja, że transakcyjny biznesmen Donald Trump i jego izolacjonistyczny potencjalny następca J.D. Vance nie przejmą Białego Domu i nie zachwieją NATO. Kamala Harris ma nie tylko zatrzymać „czerwoną falę” (wyborczy kolor republikanów) w kraju, ale – jak to widzą kibice zza oceanu – sprawić, by nie nadszedł „pomarańczowy sztorm”, kojarzony z odcieniem czupryny i cery Trumpa.

Narastający w ostatnich tygodniach nastrój nieuchronności przejęcia Białego Domu przez Republikanów był łagodzony doniesieniami, że zaplecze kandydata w sumie powtarza o NATO i Ukrainie to, co zawsze mówiło, a polityka prowadzona zza „Resolute Desk” wygląda inaczej niż zza mównicy na kampanijnym wiecu. Ale z każdą kolejną wypowiedzią Trumpa i Vance’a na temat Europy, sojuszników, NATO i Ukrainy powracało tak samo nieuchronne przeświadczenie, że tym razem podejście republikańskiej ekipy będzie jeszcze bardziej radykalne, bez hamulców, w stylu MAGA: America First. A może nawet America Only.

Ile Ameryki w NATO

Przykłady? Trump o Tajwanie: powinni nam płacić, bo jesteśmy jak polisa ubezpieczeniowa, ale przecież Chiny są tak blisko, a Ameryka tak daleko. Trump o sojusznikach: inni nas długo wykorzystywali, często uchodząc za tzw. sojuszników – powstrzymałem to cztery lata temu, powstrzymam i teraz. J.D. Vance o NATO: nasi sojusznicy podzielą się ciężarem zapewnienia światowego pokoju, koniec z jazdą na gapę dla państw, które zdradzają hojność amerykańskiego podatnika. Trump o Ukrainie: zakończę wojnę w ciągu jednego dnia, mogę to zrobić jednym telefonem. Vance o Ukrainie: musimy szybko zakończyć wojnę i skupić się na Chinach.

To tylko skrót ich wypowiedzi z ostatnich dni. Wcześniej do prasy wypływały ustalane zakulisowo i niepotwierdzone oficjalnie szczegóły owego „dealu”. Trump miałby obu stronom postawić ultimatum, pod groźbą zwiększenia albo wstrzymania dostaw dla Ukrainy, a gdy zgodzą się na zawieszenie broni, ustanowiłby linię podziału na wzór tej ze skompromitowanych porozumień mińskich. Nie byłoby raczej mowy o odzyskaniu przez Ukrainę okupowanych ziem w Donbasie czy Krymu. Konflikt zostałby zamrożony z zyskiem dla Rosji. I oczywiście Ukraina nigdy nie weszłaby do NATO. J.D. Vance zdefiniował też „zasady użycia wojsk” za nowej prezydentury Trumpa, które niewiele mają wspólnego z przypisywaną artykułowi 5 traktatu waszyngtońskiego zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Kandydat na wiceprezydenta powiedział, że „będziemy wysyłać nasze dzieciaki na wojnę tylko wtedy, kiedy będziemy musieli, ale jak pokazał prezydent Trump, eliminując ISIS (...), kiedy uderzymy, uderzymy mocno”. Szklanka z solidarnością niby do połowy pełna, ale jednak w połowie pusta.

Prawie wszystko, co mówią Trump i Vance, już słyszeliśmy i trochę się przyzwyczailiśmy. Również do tego, że wiele z rzeczy, o których mówią, jest wyrazem bolesnego nieraz realizmu. Dlatego trzeba przyjmować do wiadomości, że Ameryka jest potężna, lecz nie wszechmocna, że Europa musi robić więcej dla własnej obrony, że – póki co – sama nie obroni się przed Rosją, a wojen lepiej unikać jeśli nie ma się pewności wygrania i to szybkiego (jak degradujące potrafią być długie wojny, widać od ponad dwóch lat). Z drugiej strony mamy trudności z definiowaniem USA jako firmy ochroniarskiej do wynajęcia, z różnicowaniem traktatowych sojuszników na podstawie tego, „ile płacą”, z narzucaniem walczącym krajom własnej wizji pokoju, bez uwzględnienia ich stanowiska. Biden mówił: nic o Ukrainie bez Ukrainy. Trump mówi: ja to załatwię, bez oglądania się na was. Biden mówił: będziemy bronić każdego centymetra NATO. Vance mówi, że tylko w ostateczności.

Na boku zostawmy w tym miejscu to, jak publicznie wypowiadane zapewnienia mają się do rzeczywiście realizowanej polityki. Uznajmy jednak, że słowa mają znaczenie, a reszta jest polityką.

Czytaj też: Szlag wszystko trafił w jeden wieczór. Pisze Jarosław Kuźniar

Ostatnia szansa Europy?

Na tle Trumpa i Vance’a Kamala Harris zapowiada się jako kontynuacja retoryki Bidena. Choć po prawdzie sprawy międzynarodowe nie były – co może zrozumiałe – na czele jej kampanijnego przesłania, gdy została wskazana na kandydatkę, a też jako wiceprezydentka była w tych sprawach frontmenką tylko czasami. Wbrew dominującej amerykańskiej tradycji, która w wielu administracjach wiceprezydentowi kazała powierzać sprawy zagraniczne, to Biden był ich liderem. Nic dziwnego, spędził w tej tematyce niemal całe swoje 50-letnie polityczne życie, a Harris dopiero przy nim się ich uczyła. Zajęcia praktyczne odbywała w Europie, nad którą zawisł cień wojny i gdy już ją zakrył. Ale były to głównie ćwiczenia z sojuszniczej retoryki. Na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium przez ostatnie trzy edycje była wysłanniczką Bidena, ale też rzeczniczką amerykańskiej normalności. W lutym 2022 r. przemawiała tam pierwszy raz, zaledwie na pięć dni przed rosyjską inwazją. Liczącym wciąż na uniknięcie katastrofy Harris przedstawiła w punktach „podręcznik rosyjskiej agresji”, z którego wynikało, że jest ona nieunikniona. Ale zagroziła Rosji bezprecedensowymi kosztami. Wypowiedziała wszystkie formułki: artykuł 5 jest „wykuty w żelazie” i „święty”, Ameryka ceni i szanuje sojuszników w NATO, a wojska amerykańskie rozmieszczone w Europie będą bronić każdego centymetra Sojuszu.

O wsparciu Ukrainy „tak długo, jak to potrzebne”, nikt wtedy jeszcze nie mówił, ale już w następnym roku, gdy fraza ta zakorzeniła się w zachodnim credo, znalazła się w jej przemówieniu. Już nie mnożyła zapewnień, ale wyciągała wnioski: Putin nie zdołał podzielić NATO ani go złamać, sojusz jest silniejszy niż wcześniej. Harris sięgnęła też do własnej kariery prokuratorki, bo na czasie było piętnowanie i ściganie rosyjskich zbrodni. Po raz pierwszy ogłaszała, że Stany Zjednoczone uznały, iż Rosja dopuściła się zbrodni przeciwko ludzkości i że za nie odpowie. Przypominała, że Ameryka zmobilizowała wsparcie dla Ukrainy i przyrzekła, że Putin nie weźmie Zachodu na przeczekanie. Oczywiście wszyscy pamiętamy tamten nastrój, świeżo po wyparciu Rosjan spod Chersonia i Charkowa, gdy zaczynali się dopiero okopywać i gdy zachodnia pomoc zbrojna dla Ukrainy ruszała pełną parą. W tym roku w lutym nastrój był zgoła odmienny, bo Ukrainie nie powiodła się kontrofensywa, druga zima wojny była jeszcze cięższa od pierwszej, Kongres wstrzymywał nowe wsparcie zbrojne, a Rosjanie przygotowywali się do wiosennych natarć.

Ale w roku 75. urodzin Sojuszu odwołań do NATO u Harris było rekordowo dużo. A ponieważ zaczynał się też rok wyborów, zawarła w przemówieniu wyraźne odniesienie do trumpowskiej wizji relacji transatlantyckich: „Wyobraźcie sobie, co byłoby, gdybyśmy odwrócili się od Ukrainy, zostawili naszych sojuszników i porzucili nasze zobowiązania. Gdybyśmy byli pobłażliwi dla Putina albo go zachęcali”. I odpowiadała: „Izolacja nie oznacza odporności. Gdy Ameryka próbowała się izolować, zagrożenia rosły. Musimy bronić międzynarodowego porządku i prawa, musimy być razem z sojusznikami”. Niecałe pół roku później kobieta, która wypowiedziała te słowa, jest jedyną nadzieją Demokratów na utrzymanie władzy w USA i jedyną nadzieją Europy na utrzymanie Ameryki w NATO – w takiej roli, jakiej Europa chce, potrzebuje i jaką docenia.

Ciężar musi wziąć Europa

Ale nadzieja nie powinna i nie może być jedyną europejską strategią wobec dalszej roli Ameryki w NATO. Ciągłe wypatrywanie wsparcia od wujka Joe na dłuższą metę jeśli nie zawiedzie, to zapewne nie sprawdzi się w takim stopniu, jak tego oczekujemy. Nawet najwięksi entuzjaści zaangażowania Ameryki w NATO, nie mówiąc o całkiem licznych realistach, zdają sobie sprawę, że choć najsilniejsze na świecie, USA raczej nie podołają wiszącemu w powietrzu konfliktowi na dwóch frontach – azjatyckim i europejskim.

Jednocześnie wszyscy biorą niemal za pewnik, że liderzy chińsko-rosyjskiego bloku tylko czekają, aż na jednym z tych frontów zachodni przeciwnik okaże słabość. Tak, w obliczu tych zagrożeń Ameryka też musi się dozbroić – i jeśli Demokraci powinni jakoś czerpać ze sloganów Trumpa, to najlepiej przejmując ten o uczynieniu z USA „bezdyskusyjnie” największej potęgi militarnej świata. To oznacza wzrost wydatków, zwiększone zakupy i nowy technologiczny wyścig zbrojeń. Bez kongresowej większości, która za tym zagłosuje i bez przekonania do tego Amerykanów, trumpowskie slogany, ale i bidenowskie zapewnienia są puste. Nawet jeśli Kamala Harris w Europie wygłasza przemówienia „ku pokrzepieniu” zbolałych europejskich serc, to strategiczne serce Ameryki bije bardziej po stronie Pacyfiku niż Atlantyku. Rosja jest problemem, ale zagrożeniem są Chiny – tej frazy ukutej za prezydentury Trumpa nie zmienił przecież Joe Biden, który na wiele sposobów zademonstrował zdolność do koalicyjnego (choć nie na bazie NATO) przeciwstawienia się Pekinowi. I który w odróżnieniu od republikanina powiedział, że Stany Zjednoczone będą Tajwanu bronić nie za pieniądze.

To wszystko oznacza, że nawet jeśli w styczniu uda się uniknąć „pomarańczowego sztormu” i NATO nie czeka żadne gwałtowne tąpnięcie, to jednak lepiej przygotować się na perspektywę zmiany militarnej roli USA w Europie. Nie jest to perspektywa dla nikogo szokująca, bo napisano już o niej całe półki artykułów i książek, wygłoszono setki pogadanek.

Chodzi o to, że Ameryka może dostarczyć Europie ważne, potrzebne, czasem kluczowe wsparcie zbrojne – ale nie będzie za Europę walczyć, a już na pewno nie w okopach wielkiej kontynentalnej wojny. Owszem, batalion czy brygada, nawet cała dywizja w czarnym scenariuszu mogą się znaleźć na pierwszej linii i amerykańscy GI’s mogą ginąć w imię „żelaznego” zobowiązania do kolektywnej obrony w NATO. Ale ciężar obrony i odstraszania w Europie – najlepiej w odwrotnej kolejności – szybciej niż później muszą na siebie wziąć Europejczycy. Dlatego powinniśmy pilnować, by decyzje w Brukseli i europejskich stolicach sprzyjały temu, by nie trzeba było za kolejnym razem wzywać na pomoc USA.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Rozmowa z filozofem, teologiem i byłym nauczycielem religii Cezarym Gawrysiem o tym, że jakość szkolnej katechezy właściwie nigdy nie obchodziła biskupów.

Jakub Halcewicz
03.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną