Spory o wybory
Jak ordynacje wpływają na demokracje: we Francji, Niemczech, Anglii, Polsce
MATEUSZ MAZZINI: – W USA nie trzeba mieć najwięcej głosów, żeby wygrać prezydenturę, we Francji można paść ofiarą taktycznej zmowy rywali. W Wielkiej Brytanii Partia Pracy zdobyła 34 proc. głosów i 63 proc. mandatów. Czy w takim razie, parafrazując Orwella, wszystkie systemy demokratyczne są równe, ale niektóre są równiejsze od innych?
ERICK LINHART: – Jestem trochę sceptyczny wobec używania słowa „demokratyczny” jako zbiorczego parasola dla tych wszystkich ordynacji. Każda z nich została zaprojektowana przez ludzi w jakimś konkretnym celu. Ma przynosić określony rezultat albo odwrotnie – przed czymś chronić, jak choćby w przypadku Stanów Zjednoczonych, gdzie miała zapobiec koncentracji władzy w jednym ośrodku.
Ordynacje dzielą się właściwie na dwie grupy: większościowe i proporcjonalne. Ta druga opcja wydaje się atrakcyjniejsza, bo wyborcy uznają ją po prostu za uczciwą. Powiedzmy, że jakaś partia dostaje 40 proc. głosów i to się potem przekłada na 40 proc. miejsc w parlamencie. Dla wielu tak właśnie powinno to wyglądać. Tylko że w Anglii nie ma systemu proporcjonalnego, więc nie może on dać z definicji proporcjonalnych rezultatów. Teraz partia Reform UK narzeka, że mając 15 proc. poparcia, dostała tylko pięć mandatów na 650. W poprzednich wyborach Szkocka Partia Narodowa (SNP) miała mniej więcej tyle poparcia, ile Liberalni Demokraci, ale znacznie więcej miejsc w parlamencie – bo wygrali głosowanie w większościowych szkockich okręgach jednomandatowych, podczas gdy głosy na LibDemsów były rozproszone. Na pewno przewagą systemów proporcjonalnych jest to, że dają rezultaty lepiej odzwierciedlające preferencje całej populacji głosujących. Ale nie musi to oznaczać, że są mniej lub bardziej demokratyczne.