Wyspa rozbujana na falach
Wielka Brytania rozbujana na falach. A może sukces Partii Pracy wcale nie jest tak imponujący
MATEUSZ MAZZINI: – Zaskoczony?
DAVID GOODHART: – W ogóle. No, może trochę. Nasza ordynacja wyborcza, z jednomandatowymi okręgami, czasem produkuje dziwne rezultaty. Stąd tak wyraźna większość dla laburzystów (411 mandatów na 650 – przyp. red.) przy relatywnie niskim poparciu (34 proc.). Oni teraz dostali pół miliona głosów mniej niż w 2019 r., kiedy szli do wyborów pod przewodnictwem Jeremy’ego Corbyna. A wtedy ich wynik został uznany za klęskę. I jeszcze porównanie z Reform UK – partia Nigela Farage’a otrzymała poparcie na poziomie 40 proc. tego, co dostali laburzyści. I to przełożyło się na… pięć mandatów.
Czy to znaczy, że zwycięstwo Keira Starmera nie jest wcale tak imponujące? Niektórzy komentatorzy mówią, że w sumie nie musiał nic robić, bo torysi przewracali się o własne nogi.
Nie byłbym taki ostry w ich ocenie. Warto pamiętać o niskiej frekwencji (60 proc.), co w dużej mierze wynikało z faktu, jak przewidywalne było to starcie. Poza tym na południu Anglii, w najbogatszych okręgach, gdzie zawsze dominowali konserwatyści, było dużo głosowania taktycznego – wyborcy popierali Liberalnych Demokratów, bo mieli większe szanse na wygraną z kandydatami lewicy.
W gruncie rzeczy te wszystkie hasła o rzekomej niedemokratyczności naszego systemu wyborczego są nie do końca adekwatne. W końcu partie doskonale wiedzą, w jaką grają grę, jakie są jej zasady. Na tej podstawie zagospodarowują swoje zasoby, żeby maksymalizować zyski. Dlatego nie można winić Starmera za to, że ma ogromną większość w parlamencie przy najniższym odsetku głosów, jaki kiedykolwiek w ogóle dawał jakąkolwiek większość.
Skąd właściwie wziął się ten triumf?
Partia Pracy szła do wyborów z prostym przekazem: że nic w Wielkiej Brytanii już nie działa.