Żadne sondaże nie przewidywały takiego wyniku drugiej tury wyborów parlamentarnych we Francji. Niedzielne głosowanie wygrała stworzona trzy tygodnie wcześniej lewicowa koalicja, Nowy Front Ludowy, która zdobyła 182 mandaty i będzie największym blokiem w 577-osobowym Zgromadzeniu Narodowym. Front wyraźnie wyprzedził Ensemble („Razem”) prezydenta Macrona (168 mandatów) i Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen (143). Lewicowej koalicji daleko jednak do bezwzględnej większości (289).
Dominująca we Froncie przed wyborami radykalna Francja Niepokorna (La France insoumise) Jeana-Luca Mélenchona utrzymała swoją „przewodnią rolę” (74 mandaty), ale ze znacznie mniejszą przewagą nad drugą siłą koalicji, czyli Partią Socjalistyczną, która wyraźnie poprawiła swój wynik (z 31 do 59 mandatów). W skład Frontu wchodzą jeszcze m.in. Zieloni (28 mandatów) i komuniści (9). „Prezydent ma obowiązek powierzenia władzy Nowemu Frontowi Ludowemu. A my uszanujemy mandat, który dostaliśmy od wyborców” – zadeklarował Mélenchon.
Tylko nie prawica
Lider Zjednoczenia Narodowego i niedoszły premier Jordan Bardella nazwał zwycięzców „koalicją dyshonoru”. Mówił też o „sztucznym sojuszu” między ugrupowaniem prezydenta i lewicą, który zablokował mu drogę do zwycięstwa. Miał tu na myśli mechanizm zwany frontem republikańskim. Polegał on na tym, że gdy w jakimś okręgu do drugiej tury przeszło trzech kandydatów (w pierwszej musieli przekroczyli 12,5 proc.) – nacjonalista, lewicowiec i macronista – to kandydaci „antynacjonalistyczni” wybierali między sobą tego, który miał większą szansę.
Bardella nie dodał jednak, że szeregowi kandydaci Zjednoczenia też „przysłużyli się” zwycięstwu frontu republikańskiego, opowiadając w ostatnich dniach kampanii antysemickie, homofobiczne i ksenofobiczne brednie.