Świat

Wielka sensacja we Francji. Wygrywa lewica, Zjednoczenie Narodowe na trzecim miejscu

Olivier Faure, lider Partii Socjalistycznej, podczas wieczoru wyborczego po drugiej turze wyborów we Francji, 7 lipca 2024 r. Olivier Faure, lider Partii Socjalistycznej, podczas wieczoru wyborczego po drugiej turze wyborów we Francji, 7 lipca 2024 r. Stephane de Sakutin / AFP / East News
Ogromną niespodzianką zakończyła się druga tura wyborów parlamentarnych nad Sekwaną. Nieoczekiwanie pierwsze miejsce zajęła lewicowa koalicja Nowego Frontu Ludowego. Na drugim miejscu centryści Macrona, dopiero za nimi skrajna prawica.

Według pierwszych danych exit poll opublikowanych przez dziennik „Le Monde” chwilę po godz. 20:00 deputowani Zjednoczenia Narodowego zajmą w nowym parlamencie zaledwie od 132 do 152 miejsc. To znacznie mniej niż zakładano w przedwyborczych projekcjach. Ostatnie sondaże po raz pierwszy dopuszczały wprawdzie ewentualność większości po stronie lewicy, ale szanse na to były marginalne. Badania wskazywały na pewny triumf formacji Marine Le Pen i Jordana Bardelli, choć raczej bez wymaganej większości co najmniej 289 mandatów. Spekulowano więc o scenariuszach koalicyjnych, podkupywaniu pojedynczych posłów, ewentualnym rządzie mniejszościowym. W tej chwili jednak wszystkie te prognozy tracą jakąkolwiek wartość, bo zwycięzcą niedzielnej elekcji okazał się Nowy Front Ludowy. Koalicja Partii Komunistycznej, Socjalistów, Zielonych i populistycznego ugrupowania La France insoumise Jean-Luca Mélenchona, zawiązana pospiesznie na finiszu kampanii przed pierwszą turą, zdobyła od 172 do 192 mandatów. Na drugim miejscu, z wynikiem także znacznie lepszym od przewidywanego, uplasowała się centrowa formacja Ensebmle (fr. Razem), której politycznym patronem jest Emmanuel Macron. Ugrupowanie prezydenckie do Zgromadzenia Narodowego wprowadzi tym razem między 150 a 170 polityków. Rekordowa, najwyższa od czterech dekad, okazała się frekwencja, która według informacji podanych przez „Le Figaro” wyniosła 67,5 proc.

Szantaż Bardelli się nie udał

Do pewnego stopnia poskutkował więc plan obłożenia Zjednoczenia nową wersją kordonu sanitarnego. Nie jest on tak szczelny, jak chociażby w 2002 r., kiedy to w wyborach prezydenckich nieoczekiwanie poza Jakiem Chirakiem do drugiej tury wszedł także Jean-Marie Le Pen. Wtedy wysoki wynik w pierwszym głosowaniu zmobilizował zarówno republikańską prawicę, jak i ugrupowania lewicowe do przesunięcia całego poparcia na Chiraca, aby uniknąć triumfu Le Pena seniora – otwartego antysemity, wielokrotnie przyrównywanego do ważnych postaci europejskiego faszyzmu i neofaszyzmu. Tym razem, po raz pierwszy w historii V Republiki, widmo premierostwa dla polityka skrajnie prawicowego było jednak jak najbardziej realne. Jordan Bardella, 28-letni przewodniczący Zjednoczenia, szykował się do tej roli w licznych buńczucznych wypowiedziach. Zastrzegał jednak, że weźmie na siebie misję stworzenia nowego gabinetu wyłącznie w przypadku uzyskania przez jego partię bezwzględnej większości. Był to sprytny zabieg kampanijny mający zmobilizować tych wyborców prawicy, którzy w pierwszej turze zostali w domach albo oddali głos na Republikanów (czwarte miejsce, między 57 a 67 mandatów).

Oferta, którą Bardella zdawał się w ten sposób prezentować konserwatywnemu elektoratowi, była prosta: dacie większość Zjednoczeniu, albo wpędzicie własny kraj w gigantyczny chaos wynikający z braku stabilnej większości. Jednak nawet sami liderzy skrajnej prawicy nie brali pod uwagę, że mogą w niedzielę spaść dopiero na trzecie miejsce. W dużej mierze to skutek taktycznych głosowań i fali rezygnacji polityków Frontu i Ensemble. W ponad 200 okręgach wyborczych zrezygnowali oni z walki o mandat w drugiej turze, zwiększając szanse na triumf najsilniejszego polityka z obozu antyprawicowego. Plan był prosty i zadziałał, choć i tutaj nie obyło się bez zgrzytów. Jako pierwsi wycofywać zaczęli się bowiem politycy lewicy, a długo nie było wiadomo, czy centryści do nich dołączą. Jak donosiły serwis Politico i dziennik „Le Figaro”, władze partii Macrona dawały swoim kandydatom sprzeczne instrukcje. Sugerowano, by brali pod uwagę rezygnację, ale tylko tam, gdzie rywalami są socjaliści, komuniści lub zieloni. W przypadku, gdy kandydatem Frontu w danym okręgu był przedstawiciel partii Mélenchona, ludzie Macrona początkowo mieli nadal brać udział w rywalizacji.

Ostatecznie decyzje były kwestią indywidualną, co przełożyło się na wynik, którego nikt we Francji się nie spodziewał. Zakładano triumf skrajnej prawicy i ostrą reakcję ze strony społeczeństwa. Jak poinformowało francuskie MSW, 30 tys. funkcjonariuszy policji zostało przygotowanych do zabezpieczenia porządku publicznego w przypadku rozruchów po ogłoszeniu wyników exit poll. W chwili oddawania tego tekstu do redakcji nie było jednak informacji o żadnych większych zakłóceniach we francuskich miastach ani o starciach ze służbami mundurowymi.

Jeśli nie prawica, to kto?

Co oznacza sensacyjny triumf lewicy? Na pewno niemożliwe staje się premierostwo Bardelli i władza dla skrajnej prawicy. Nawet w przypadku koalicji z Republikanami nie są oni w stanie zdobyć wymaganej większości. Problem w tym, że nie ma jej nikt inny. Przez próg 289 mandatów przechodzi dopiero szeroki alians Frontu i Ensemble, który jest jednak – na gruncie programowym – bardzo mało prawdopodobny. Partie lewicowe, na czele z La France insoumise, zbudowały w ostatnim czasie poparcie w dużej mierze właśnie jako zdecydowana opozycja wobec samego Macrona. O ile, przy sporych koncesjach, dałoby się wyobrazić koalicję centrystów z Partią Socjalistyczną i Zielonymi, o tyle komuniści i przede wszystkim ludzie Mélenchona na taki układ nie pójdą. Główna oś sporu to polityka gospodarcza – lewica mocno sprzeciwia się reformie wieku emerytalnego, która dla urzędującego prezydenta była jednym z najważniejszych projektów legislacyjnych ostatnich lat. Partie wchodzące w skład Frontu mocno różnią się od Ensemble także pod względem podejścia do bezpieczeństwa publicznego i polityki migracyjnej. Wreszcie debatę zaognia stosunek prezydenta do konfliktu pomiędzy Hamasem a Izraelem. Pod rządami Macrona Francja, goszcząca największą w Europie diasporę żydowską, opowiadała się zdecydowanie po stronie Izraela, uczestnicząc nawet militarnie w operacji obronnej przeciwko irańskiemu bombardowaniu w kwietniu.

Francuska lewica jest natomiast zdecydowanie propalestyńska, na czele z Mélenchonem, oskarżanym o bycie apologetą Hezbollahu. Większość polityków Frontu wywodzi się zresztą z partii, które nie uznają Hamasu za organizację terrorystyczną. Na pierwszy rzut oka nie wydaje się to tematem kluczowym dla parlamentarnej matematyki, ale czwartkowe wybory w Wielkiej Brytanii, gdzie do Westminsteru dostała się piątka niezależnych propalestyńskich kandydatów, pokazują, że konflikt ten mocno rezonuje w zachodnioeuropejskich społeczeństwach.

Początek politycznego chaosu we Francji

Za wcześnie w tej chwili na jakiekolwiek prognozy dotyczące dalszych układów koalicyjnych. W niedzielę wieczorem Olivier Faure, sekretarz generalny Partii Socjalistycznej, przemawiał krótko w siedzibie ugrupowania. Stwierdził, że niedzielny wynik „nakłada na lewicę ogromną odpowiedzialność”, jednak nie podał szczegółów dotyczących planów Frontu na najbliższe dni. Ponieważ jednak to małżeństwo z rozsądku okazało się mimo wszystko bardzo skutecznym posunięciem, należy zakładać, że koalicja będzie trzymać się razem. To oni będą w końcu negocjować z ewentualnym partnerem z pozycji siły. Raphaël Glucksmann, inny lider lewicy, powiedział natomiast, że „wygrała Francja humanistyczna”.

Czy sojusz z Ensemble jest w ogóle możliwy? Sądząc po deklaracjach z niedzielnego wieczoru – absolutnie nie. Wystarczy rzut oka na słowa wymienionych wyżej polityków. Glucksmann: Zgromadzenie Narodowe będzie podzielone, ale będziemy wszyscy zachowywać się jak dorośli ludzie. Faure: Francuzi zasługują na coś więcej niż wybór pomiędzy neoliberalizmem a faszyzmem (dodał przy tym, że będzie walczył o realizację założeń programu Frontu). Mélenchon: Macron musi uznać swoją porażkę i odejść. Żadna z tych wypowiedzi nie brzmi jak nawet niechętne podanie ręki ewentualnemu partnerowi koalicyjnemu.

Wszystko wskazuje więc na to, że dla Francji zaczyna się teraz, przynajmniej w krótkiej perspektywie, okres gigantycznego politycznego chaosu. Macronowi udało się po raz kolejny zatrzymać marsz skrajnej prawicy po władzę, ale po drugiej stronie sceny wyrósł mu rywal być może skuteczniejszy od Bardelli i Le Pen – bo nieobciążony oskarżeniami o rasizm i ksenofobię. Dlatego można stwierdzić, że nad Sekwaną wygrała w niedzielę sama demokracja. Wyborcy pokazali, że chcą zmiany po latach rządów centrystów. Nie wiadomo oczywiście, czy jakakolwiek zmiana się zmaterializuje, do tego potrzeba sprawnej większości i nowego rządu. W szerszym ujęciu wyniki z Francji pokazują więc inny trend dominujący w Europie: polityczne rozdrobnienie, schyłek wielkich, monolitycznych, starych partii – co z kolei przekłada się na ogromne trudności z zawiązaniem większości. Europa – nie tylko Francja, także Niemcy, Holandia, Hiszpania – robi się „niezarządzalna”. A to wizja niekoniecznie pozytywna.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną