Pod koniec czerwca zaczyna się sezon na duriany, Chińczycy już na nie czekają. Trudno pojąć, skąd się tam wzięła durianowa gorączka; owoc ten ma opinię najbardziej śmierdzącego na świecie, na targowiskach sprzedaje się go z dala od innych, jest zakazany w środkach transportu i na pokładach samolotów, trafił na czarną listę w hotelach i wielu innych miejscach; w dodatku jest kolczasty i wymaga obchodzenia się z nim w rękawiczkach.
A jednak w ciągu pięciu lat (według raportu banku HSBC) import do Państwa Środka wzrósł dwunastokrotnie, w 2023 r. był wart 6,7 mld dol. i dziś na Chiny przypada 91 proc. światowego zapotrzebowania na duriany. Amatorzy mówią, że są tym, czym trufle wśród grzybów – absolutnym rarytasem; i swoje kosztują (nawet 500 juanów, czyli 260 zł, za sztukę). Wśród szybko rosnącej chińskiej klasy średniej stały się symbolem statusu i np. podczas uroczystych zaręczyn durianem wypada obdarować przyszłą teściową.
Krajowa produkcja jest skromna. Największy w regionie eksporter to Tajlandia. W sezonie owoce jadą koleją do Chin. Jak relacjonuje „New York Times”, prowincję Chanthaburi opuszcza codziennie tysiąc wielkich kontenerów-chłodni. Wietnam, Malezja i Filipiny też bardzo liczą na apetyt Chińczyków. Byle nie pękła durianowa bańka.