Republika Południowej Afryki przeżywa szok. W niedawnych wyborach Afrykański Kongres Narodowy (ANC), partia Nelsona Mandeli, po 30 latach u władzy straciła większość i utraciła prawie co trzeciego wyborcę. Aby nadal rządzić, musiała pozyskać koalicjanta i właśnie go znalazła – w postaci Sojuszu Demokratycznego (DA), swego dotychczasowego najgorętszego oponenta.
Rozmowy poszły błyskawicznie, bo nowy parlament wybiera na swoim pierwszym posiedzeniu prezydenta i aby przetrwał dotychczasowy, Cyril Ramaphosa, potrzebna była koalicyjna większość. Może nawet za szybko dla mas partyjnych, bo jeszcze niedawno w ferworze kampanii DA nazywano partią „reakcyjną” i „zdradziecką”. A wolnorynkowi demokraci, z korzeniami w dawnym systemie segregacji, ciągle mają etykietę ugrupowania białej klasy średniej. W dodatku sprzeciwiają się przywilejom związanym z kolorem skóry i ideą zadośćuczynienia, są też przeciwko powszechnej opiece zdrowotnej, sztandarowej reformie Ramaphosy. Rządzili dotąd sprawnie kilkoma miastami i Prowincją Przylądkową z Kapsztadem, teraz dotarli na szczebel centralny, co przewodniczący John Steenhuisen nazwał „momentem historycznym”.
Nie będzie to łatwe rządzenie: w ciągu ostatniej dekady PKB per capita spadł tu o jedną czwartą i pogłębiły się i tak rekordowe nierówności, kraj ma największe bezrobocie na świecie i jeden z najwyższych wskaźników przestępczości, galopującą korupcję, a na co dzień kłopoty z dostawami prądu i wody. Najgorszy wynik ANC nie wziął się z niczego. Nie pomoże opozycja, w której znalazły się dwie partie rozłamowe: lewaccy Wojownicy o Wolność Gospodarczą (EFF) Juliusa Malemy, dawnego lidera młodzieżówki, oraz populistyczne Włócznie Narodu (MK) poprzedniego prezydenta Jacoba Zumy, usuniętego w atmosferze skandalu.