Uziemiony
Modi i jego gorzkie zwycięstwo. Dzięki głosom zwykłych ludzi Indie zawróciły znad krawędzi
Miał być spektakularny pokaz siły, triumf przypieczętowujący dekadę konsolidacji półtoramiliardowego społeczeństwa pod hasłami nowego nacjonalizmu hinduskiego. A jest zwycięstwo, które smakuje jak porażka. Narendra Modi wygrał trzecie z kolei wybory parlamentarne w Indiach. Ale zamiast zapowiadanych w bombastycznej kampanii 400 mandatów, które miały jego Indyjskiej Partii Ludowej zapewnić marsz po autorytarną władzę, jest ich ledwie 240, czyli aż o 60 mniej niż w poprzednich wyborach. Modi będzie co prawda nadal stał na czele rządu, ale już koalicyjnego.
W pierwszym powyborczym przemówieniu lider, jeszcze niedawno stawiający się w nieomal boskiej roli, z pokorą dziękował koalicjantom. Komentatorzy ogłaszają: to koniec ręcznego sterowania Indiami, a początek bolesnej codzienności, w której premier będzie musiał uzgadniać decyzje z żądnymi władzy liderami kilku partii o skrajnie odmiennych programach.
Do gry wraca także rozbita przez dziesięć lat opozycja – wachlarz ugrupowań, które do wyborów poszły zjednoczone pod akronimem INDIA i zdobyły łącznie 234 mandaty. Parlament i stan indyjskiej demokracji wracają do swojej normy – wielopartyjnej mozaiki i mozolnego targowiska, na którym ugrupowania wyszarpują zdobycze dla rozmaitych grup interesu.
Ucieczka znad krawędzi
To nie wszystko. Nastrój radości i odprężenia, jaki po ogłoszeniu wyników dało się odczuć w Indiach, wynika z czegoś jeszcze: najludniejsza demokracja świata zawróciła znad krawędzi autorytaryzmu. I to głosami zwykłych ludzi, bo o ile w ośrodkach miejskich Modi pozycję utrzymał, o tyle poparcia odmówili mu wyborcy w miasteczkach i wioskach, ubodzy i nieuprzywilejowani. Porażka okazała się najdotkliwsza tam, gdzie wydawało się, że wyborców można trzymać na krótkiej smyczy: przekupstwem, populistycznymi obietnicami, nepotyzmem, imponującymi spektaklami władzy w postaci wielkich wieców i kawalkad rządowych limuzyn.