Uchylanci i patrioci
Uchylanci i patrioci. Czy to odmieni losy wojny? „Cały proces rekrutacji to wielka katastrofa”
Nowa ustawa obowiązuje niecały miesiąc. Na szczytach optymizm, prezydent Wołodymyr Zełenski mówi, że mobilizacja przyspieszyła. Upłynie jeszcze sporo wody w Dnieprze, zanim nowi żołnierze trafią na front. Dla tych jednak, którzy od ponad dwóch lat siedzą w okopach, zaświtała nadzieja. Być może w końcu pojawią się zmiennicy i będzie można wrócić do domu. Dowódcy cieszą się zaś, że będzie kim wzmocnić dziurawą już mocno obronę.
Wśród wielu cywili, zwłaszcza mężczyzn w wieku 25–60 lat (ci są wysyłani na front) i ich rodzin, nastroje są dużo gorsze. – Na początku inwazji chciałem się zgłosić na ochotnika, ale mi przeszło. Patrzę na korupcję w kraju, widzę, ilu ludzi ginie na froncie, ilu wraca okaleczonych. Zwyczajnie się boję – wyznaje Jurij, lwowianin, mikroprzedsiębiorca budowlany. Mówi biegle po polsku, w Polsce układa sobie życie. Ale jest obywatelem Ukrainy. Takich jak on – mężczyzn w wieku poborowym, którzy nie zgłaszają się do wojskowych komend uzupełnień – nazywa się w Ukrainie „uchylantami”.
Jurij od 12 lat przebywa w Polsce. Jednak wielu jego rodaków inwazja zastała w Ukrainie. Niektórzy, by uniknąć poboru, uciekają z kraju. W grę wchodzą łapówki dla służb granicznych, fałszowanie dokumentów. Najbardziej zdesperowani wybierają zieloną granicę. Znany szlak wiedzie przez Cisę, lewy dopływ Dunaju. W jej odmętach życie straciło już kilkadziesiąt osób (ponad 30 potwierdzonych przypadków plus ciała, których jeszcze nie odnaleziono).
Rumuńska straż graniczna liczy uciekinierów w tysiącach (przez pierwsze trzy miesiące 2024 r. zanotowano blisko 2,4 tys. nielegalnych przekroczeń). W przerzucie pomagają lokalne gangi, wcześniej szmuglujące papierosy. Według „The Economist” pobierają od 3 do nawet 12 tys.