Orbán czeka na Trumpa, Morawiecki mu sekunduje. Co się działo na „sabacie proputinowskich nacjonalistów”
Po raz pierwszy Viktor Orbán gościł u siebie Conservative Political Action Conference w 2022 r., była to jednocześnie pierwsza edycja tego wydarzenia w Europie. Jego początki sięgają lat 70., pierwszy raz amerykańscy konserwatyści spotkali się pod tym szyldem w 1974 r., a przemówienie otwierające wygłosił wtedy Ronald Reagan. Z CPAC jednoznacznie związany jest skręt całej amerykańskiej Partii Republikańskiej na prawo, przyjęcie pełnej deregulacji i gospodarczego neoliberalizmu, sprzeciw wobec progresywnych zmian społecznych – a więc wszystkie tendencje, których wspólnym mianownikiem dekady później stał się Donald Trump. Sam eksport tej inicjatywy zagranicę trwa od dawna, CPAC organizowało swoje debaty w Japonii, Australii czy Korei Południowej, a w 2022 r. na głównej amerykańskiej scenie wystąpił sam Orbán. Kilka miesięcy później ściągnął franczyzę do siebie, zapraszając na nią m.in. lidera skrajnie prawicowej hiszpańskiej partii VOX Santiago Abascala, byłego czeskiego prezydenta Vaclava Klausa czy austriackiego radykała Herberta Kickla.
Podkast: Polska wraca do Europy. Ale to nie takie proste
Gościom Orbána blisko do Trumpa i Putina
Zwłaszcza postać Kickla jest ciekawa, bo to obecny przewodniczący Austriackiej Partii Wolności (FPÖ) i jeden z najważniejszych łączników świata polityki głównego nurtu z europejskim ruchem identytarystów. Ich działalność opiera się na radykalnie rasistowskich i ksenofobicznych przesłankach, zgodnie z którymi ludzie o innych cechach etnicznych, ale też mniejszości seksualne, nie powinny mieć prawa do przebywania w Europie. Co za tym idzie, sprzeciwiają się migracji spoza Europy, właściwie w każdej formie. Kickl jest znanym apologetą Martina Sellnera, głównego przywódcy identytarystów, o którym ostatnio znowu było głośno. W listopadzie 2023 r. uczestniczył on w spotkaniu z udziałem polityków niemieckich partii AfD i CDU, na którym dyskutowano plany usunięcia z Europy migrantów oraz przymusowej relokacji do Afryki także aktywistów, którzy pomagają przybyszom z Afryki na terenie krajów europejskich.
Tegoroczna edycja, ponownie zorganizowana w Budapeszcie, miała jeszcze bardziej znanych gości. Pojawił się ponownie Abascal, ale też Geert Wilders, lider holenderskiej Partii Wolności, kilkoro amerykańskich senatorów i kongresmenów spod znaku trumpowskiej prawicy. Na Węgrzech był również były polski premier Mateusz Morawiecki oraz cały zastęp polityków ideologicznie bliskich Trumpowi, ale też Władimirowi Putinowi. W węgierskiej edycji CPAC uczestniczyli także lider chilijskiej skrajnej prawicy Jose Antonio Kast, znany chociażby z pomysłu budowania wilczych dołów wzdłuż granicy jego kraju z Peru – co miałoby powstrzymać ruch migracyjny z Wenezueli i Haiti. Był również Eduardo Bolsonaro, syn byłego prezydenta Brazylii, oskarżony o współtworzenie kampanii dezinformacyjnej inicjowanej przez obóz polityczny ojca w czasie jego prezydentury. Do tego Kari Lake, dawna gwiazda lokalnej telewizji w Arizonie, dzisiaj kandydatka do Senatu, a jeszcze niedawno – jedna z faworytek do roli wiceprezydentki w przypadku ewentualnego powrotu Trumpa do Białego Domu. Do tego szerokie grono prawicowych influencerów i postaci medialnych, jak chociażby Amerykanin Jack Posobiec, znany z proponowania trudnej wręcz do ogarnięcia liczby teorii spiskowych, na czele z poglądem o fałszowaniu głosów przez Joego Bidena w wyborach sprzed czterech lat. Wreszcie – politycy Zjednoczonej Prawicy: Marek Kuchciński, Patryk Jaki, Janusz Kowalski, Radosław Fogiel.
Jak dokładnie przebiegały obrady, nie do końca wiadomo, bo żadne większe medium nie otrzymało od ludzi Orbána akredytacji na udział w konferencji. Jak informuje agencja Associated Press, organizatorzy w mailach radzili, by oglądać transmisję na żywo w internecie, innej formy uczestnictwa nie oferowali. Głównie dlatego, że uznali teren konferencji „za strefę wolną od wokeizmu”, a za propagatorów tej właśnie ideologii węgierska administracja od lat uznaje wszystkie niemal zachodnie media. To, co wydarzyło się w Budapeszcie, wiadomo z mediów społecznościowych, transmisji w sieci czy nieoficjalnych przekazów tych, którym udało się wejść do środka.
Zaczął Orbán, z bardzo typową dla siebie i całego ruchu prawicowych populistów retoryką. Stwierdził, że „konserwatyści są teraz pod ostrzałem na całym świecie”, a „dominujący, hegemoniczny porządek liberalny” zawłaszczył media i środki masowego przekazu, przez co wyborcy nie mają dostępu do prawdy. Sporo mówił o Trumpie, na którego zwycięstwo czeka – powrót do Białego Domu byłego prezydenta będzie jednym z kluczowych elementów strategii mającej doprowadzić do pokonania „ruchów progresywnych”. Zdaniem węgierskiego premiera zarzuty pod adresem Trumpa w rozpoczętym niedawno procesie związanym z zapłaceniem za milczenie byłej gwiazdy filmów pornograficznych Stormy Daniels są całkowicie sfabrykowane i motywowane politycznie. Brzmiał przy tym, jakby sam obawiał się podobnego losu. Ostrzegał swoich przyjaciół konserwatystów, że polityczni przeciwnicy są „gotowi użyć przeciwko nam instytucji państwowych”. Miał na myśli sądy, jak w przypadku Trumpa, ale precyzował, że „nam, Węgrom, przydarza się to regularnie w Brukseli”. Sugerował w ten sposób, że unijne próby uzależnienia wypłat ze wspólnotowych funduszy od przestrzegania praworządności to właśnie „uzbrajanie instytucji publicznych do walki politycznej”.
Czytaj też: Jak PiS dawał się rozgrywać Orbánowi
Wspólny front radykałów?
Ze sceny padło bardzo wiele słów mających mobilizować konserwatystów przed nadchodzącymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Tu znowu prym wiódł Orbán, zdaniem którego ten sezon wyborczy, połączony z listopadowym głosowaniem w USA, będzie decydujący dla przyszłości współczesnego świata. Parafrazował hasło swojego amerykańskiego partnera, krzycząc ze sceny: „Make Europe Great Again”. Zdaniem węgierskiego premiera, ale też niektórych prelegentów z Budapesztu, którzy zdecydowali się udzielić wywiadów małym prawicowym redakcjom internetowym, w tym roku przed konserwatystami otwiera się ogromna szansa, by liberałów całkowicie zrzucić z planszy. W takim tonie wypowiadał się chociażby Simone Billi, włoski poseł z ramienia Ligi (dawniej Ligi Północnej), który rozmawiał z portalem Remix News. Stwierdził, że wielkim sukcesem obecnego włoskiego rządu jest znaczne ograniczenie nielegalnej migracji na Półwysep Apeniński, ale problem ten nie został jeszcze rozwiązany w całości – więc trzeba z migracją walczyć dalej. Dodał, że jego środowiska polityczne, które sam określa jako „centroprawicowe”, powinny pracować nad „jednolitą strategią dla wszystkich krajów na kontynencie”, zwłaszcza w obliczu tegorocznych wyborów europejskich.
Deklarację Billiego, a także słowa Orbána o przedwyborczej mobilizacji, są o tyle ciekawe, że stworzenie wspólnego frontu, nawet w eurowyborach, było dla skrajnej prawicy celem nie do zrealizowania w ostatnich latach. Niedawny raport Europejskiej Rady ds. Stosunków Międzynarodowych (ECFR) pokazał zresztą, że w tym roku nie jest wcale lepiej. Radykałowie są głęboko podzieleni w kluczowych kwestiach, na czele z poparciem dla Ukrainy w wojnie z Rosją. Są w tym środowisku postaci takie jak Giorgia Meloni, włoska premierka, zdecydowanie wspierająca Kijów na arenie międzynarodowej, ale też Orbán, od dawna wzywający do zawieszenia broni w tym konflikcie i sprzeciwiający się przekazywaniu Ukraińcom broni i pieniędzy. Bez spójności w tak ważnych obszarach ciężko mówić o wspólnym froncie.
Czytaj także: Jak premier Węgier stanął na czele prorosyjskiej międzynarodówki
Morawiecki na „sabacie” proputinowskich nacjonalistów
Dla Polski najważniejszy był jednak udział w CPAC w Budapeszcie Mateusza Morawieckiego, który dla zlotu populistycznej prawicy ominął exposé ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. „Panie marszałku, proszę o usprawiedliwienie nieobecności pana posła Mateusza Morawieckiego, bo on dzisiaj ma coś ważniejszego do roboty. Mianowicie, jak rozumiem, jest w drodze do Budapesztu na kolejny »sabat« proputinowskich nacjonalistów” – skomentował szef polskiej dyplomacji. Warto na tę sytuację spojrzeć szerzej, zapomnieć na chwilę o tym, że dotyczy Polski. Oto były szef rządu, aspirujący do miana lidera opozycji, główny krytyk rządu, nie bierze udziału w jednej z najważniejszych debat parlamentarnych, bo woli być wtedy w innym kraju, na konferencji z udziałem piewców teorii spiskowych i influencerów z YouTube’a.
Gdyby Keir Starmer, obecny lider Partii Pracy, zamiast na analogiczną debatę w Westminsterze udał się na mało ważne wydarzenie poza granicami kraju, nikt w Wielkiej Brytanii nie uważałby go za poważnego polityka. Gdyby Alberto Núñez Feijóo, szef hiszpańskiej Partii Ludowej, wolał selfie z gwiazdami amerykańskiego prawicowego internetu od debaty w Kortezach – straciłby sporo z wiarygodności w prawicowym elektoracie. Tymczasem Morawiecki, bez słowa komentarza, wypisał się z dyskusji o polskiej polityce zagranicznej, bo bliżej było mu do haseł Orbána. A podobno to właśnie PiS miał być konstruktywną, merytoryczną, zaangażowaną opozycją wobec rządu Donalda Tuska, tak przynajmniej twierdzili politycy tej partii. Widać, jak bardzo im zależy na realizacji tych celów.
W Budapeszcie Morawiecki miał nie szczędzić Orbanowi pochwał za budowę w 2016 r. 150-kilometrowego ogrodzenia na południowej granicy z Serbią, które miało powstrzymać napływ nielegalnych imigrantów do Unii tzw. szlakiem bałkańskim. Wspomniał też, że w tamtym czasie „było tylko trzech przywódców w Europie sprzeciwiających się szaleństwu nielegalnej imigracji” (Orbán, premier Czech Andrej Babisz oraz on sam). „Obecnie jesteśmy świadkami ponownej próby ze strony lewicowych liberałów ataku pokoju i stabilności w Europie za pomocą nielegalnej imigracji” – stwierdził. PiS będzie więc z całą pewnością opierał swoją kampanię do europarlamentu na retoryce antyimigranckiej, również dlatego, że ten temat wciąż podnosi polaryzację i mobilizuje elektorat. Niekoniecznie jednak przyniesie aż tak dobre rezultaty jak w 2019 r., przy okazji poprzedniego głosowania.