Jej dziennikarze twierdzą, że organizacja stojąca za legendarną Księgą jest uwikłana w polepszanie wizerunku kilku autorytarnych państw, przede wszystkim Zjednoczonych Emiratów Arabskich (ZEA) i Egiptu. Tamtejsze instytucje miały wykupywać tzw. płatne konsultacje z Guinness World Records, co ma mieć związek z nagłym wysypem rekordów z tych krajów.
Przoduje w tym m.in. policja ZEA, znana z brutalności i łamania praw człowieka. I tak np. emiraccy policjanci stworzyli „najliczniejszy łańcuch połączeń wideo” ze smartfonów (303 osoby) lub przygotowali „największą lekcję świadomości klęsk żywiołowych” (1797 uczestników). Wiele nowych rekordów miało też związek z ochroną środowiska. Tu z kolei wyróżnia się armia Egiptu, która kilka lat temu krwawo stłumiło lokalny ruch arabskiej wiosny i ma duże wpływy w krajowej gospodarce. Otóż egipscy wojskowi kontrolują m.in. „największą plantację daktyli” i „największą stację uzdatniania wody”.
Organizacja Guinness World Records odrzuca te oskarżenia i podkreśla, że „rekordów nie można kupić”. Ale jeszcze niedawno nie przeszkadzała jej współpraca np. z ówczesnym dyktatorem Turkmenistanu Gurbangulym Berdimuhamedowem. Jego państwo do dziś dzierży liczne rekordy w takich kategoriach jak „najwięcej ludzi śpiewających w kręgu” (oczywiście piosenkę napisaną przez samego prezydenta) lub „najwięcej basenów z fontannami w miejscu publicznym”.
Wydawana od 1955 r. Księga rekordów Guinnessa przez lata zajmowała czołowe miejsca na listach bestsellerów, zwłaszcza w okolicach Bożego Narodzenia. Pierwsze wydania zawierały rekordy dość oczywiste, jak „najwyższa góra świata”, „najwyższy człowiek na świecie” (Robert Wadlow, 272 cm) itd.