W Indiach wreszcie ogłoszono termin wyborów powszechnych. Będą trwały od 19 kwietnia do 1 czerwca i weźmie w nich udział 968 mln uprawnionych do głosowania. Jednak kampania już trwa w najlepsze. Jako jeden z jej ważnych elementów uznano nowelizację ustawy o obywatelstwie (CAA). Do tej pory twardy konstytucyjny zapis głosił, że obywatelem Indii nigdy nie zostanie ten, kto przekroczył granicę nielegalnie bądź przedłużył pobyt. Teraz furtka otwiera się szeroko: obejmuje nieregularnych przybyszów z Pakistanu, Bangladeszu i Afganistanu, którzy tu mieszkają przynajmniej od 10 lat. Formalności można załatwić przez internet, a wymagania są bardzo łagodne.
Jest tylko jeden szkopuł: amnestia obejmuje osoby wszystkich religijnych odcieni – poza muzułmanami. I o to chodzi BJP, rządzącej partii hinduskich nacjonalistów pod wodzą premiera Narendry Modiego, który ubiega się o trzecią kadencję, a z antymuzułmańskości uczynił jeden z najważniejszych oręży i spoiwo swego ruchu. Wdrożenie nowego prawa to jedna z jego obietnic wyborczych. Leżało na półce od czterech lat, wycofane po trzymiesięcznej fali protestów i krwawych starć w wielu miejscach kraju – w samym Delhi w skierowanych przeciw muzułmanom zamieszkach zginęło 56 osób.
Dlaczego ta ustawa została uruchomiona właśnie teraz? Znawcy tematu są zdania, że miała przykryć inne ważne wydarzenie. A mianowicie postanowienie Sądu Najwyższego o niekonstytucyjności tzw. obligacji wyborczych. Zostały wprowadzone przez Modiego w 2018 r. jako możliwość finansowania partii politycznych za pośrednictwem Banku Centralnego, przy czym sumy nie są limitowane, a darczyńcy zachowują anonimowość. Sąd nakazał bankowi ujawnienie tych list, bank się opierał, ale został ponaglony. Wiadomo, że chodzi o ogromne sumy, wśród ofiarodawców są najpotężniejsze firmy i najwięksi bogacze, a zdecydowana większość tych środków poszła na finansowanie partii Modiego.