Świat

Trump o NATO dobitnie i brutalnie. W drugiej kadencji porzuciłby Europę?

Donald Trump na wiecu w Conway Donald Trump na wiecu w Conway Sam Wolfe / Reuters / Forum
Republikański kandydat na prezydenta USA uzależnił obronę krajów Europy od poziomu ich wydatków obronnych. I nie wiadomo, co budzi większy strach: to, że Trump mówi to, co mówi, czy to, że częściowo ma rację.

Wyczucie czasu i miejsca było mistrzowskie. Donald Trump zatrząsł posadami NATO jeszcze w trakcie wizyty niemieckiego kanclerza Olafa Scholza w Waszyngtonie. Scholz uchodzi za najważniejszego europejskiego sojusznika administracji Bidena, choć tym razem nawet nie odbył wspólnej konferencji prasowej z prezydentem Joe Bidenem.

Trump pastwił się nad Europejczykami tuż przed wylotem wielkiej amerykańskiej delegacji na kilkudniowe spotkania w Europie, zwieńczone monachijską konferencją bezpieczeństwa. Zrobił to w czasie wiecowego spotkania w miasteczku Conway na wybrzeżu oceanu, który zależnie od punktu widzenia i podejścia politycznego albo dzieli, albo łączy Amerykę z Europą.

W dodatku wszystko działo się niedaleko Cape Fear (Przylądka Strachu), miejsca od wieków znanego ze zdradliwych prądów i mielizn, a we współczesnej popkulturze zakorzenionego dzięki dwóm hollywoodzkim thrillerom z Robertem Mitchumem i Robertem de Niro w rolach czarnych charakterów. Strach, jaki wzbudził Donald Trump, to jednak nie filmowa fikcja, a wizja tektonicznej zmiany polityki supermocarstwa.

Czytaj też: Putin w programie Tuckera Carlsona. Skutki tego wywiadu mogą być złowrogie

Trump dobitny i brutalny

Trump nie po raz pierwszy wziął na warsztat sprawy sojusznicze, ale tym razem mówił o nich wyjątkowo długo i sugestywnie, wyrażając swój pogląd na przyszłość kolektywnej obrony w ramach NATO dobitnie i brutalnie. Niby nie powiedział nic nowego, bo swoje transakcyjne podejście do bezpieczeństwa próbował wprowadzać już w pierwszej prezydenckiej kadencji. Ale tym razem do tego, że nie zamierzałby bronić przed Rosją „tych, którzy nie płacą”, dołożył jeszcze frazę o tym, że „zachęcałby ich, by robili, co chcą”, która wywołała największe oburzenie.

Na wiecach – i nie tylko – Donald Trump nie jest szczególnie precyzyjny w słowach i posługuje się dość luźnym językiem. Nie powiedział wprost, że zachęcałby Rosję, by robiła w Europie, co chce, ale można jego słowa również w ten sposób interpretować. „Zadali mi to pytanie” – wspominał Trump swoje rozmowy z przywódcami europejskimi. „Prezydenci dużych krajów pytali: »proszę Pana, jeśli nie płacimy, a zostaniemy zaatakowani przez Rosję, czy będzie Pan nas chronił?«. Powiedziałem im »nie płaciliście, jesteście dłużnikami« – oni przyznali, że tak było – »a więc nie będę Was chronił«. Nawet bym ich zachęcał, by zrobili to, co im się podoba, bo musicie płacić!”.

Jeśli tu jeszcze są jakieś wątpliwości, to dalsza część tej tyrady wiele z nich rozwiewa, ale też pokazuje sposób, w jaki Trump postrzega NATO, mechanizmy nim rządzące i rolę USA w Sojuszu. Niestety, ku aplauzowi widowni, przynajmniej tej zgromadzonej w Conway w Południowej Karolinie.

Tusk ostro: „Ronald Reagan przewraca się w grobie”. NATO i Europa naciskają na Amerykę

Niby rachunków nie ma, ale niektórzy nie płacą

„Wielu polityków powiedziałoby, że będziemy was chronić w każdych warunkach. Ja mówię »nie, nie, nie«. Nie płacicie rachunków, nie ma żadnej ochrony. To bardzo proste” – wykładnia relacji sojuszniczych, jaką przedstawia Trump, to mechanizm w NATO nieistniejący. Nikt nikomu nie płaci żadnych rachunków, nie wysyła przelewów. Nie ma żadnych kwot, które komukolwiek się należą, których od kogokolwiek można żądać. Z formalnego punktu widzenia nikt tu nie jest niczyim dłużnikiem ani wierzycielem.

Trump ma jednak o tyle rację, że mechanizm kolektywnej obrony NATO wymaga w art. 3 Traktatu waszyngtońskiego, by jego strony „poprzez stałą i skuteczną samopomoc i pomoc wzajemną utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści”. Zapis ten, pochodzący z 1949 r., był w różnych okresach różnie interpretowany, a obecnie sprowadza się do kilku warunków brzegowych ustalonych wstępnie 10 lat temu na szczycie w Walii: żeby kraje członkowskie wydawały na potrzeby obronne minimum 2 proc. swojego PKB i żeby 20 proc. z tej puli przeznaczały na modernizację sprzętu, uzbrojenia i infrastruktury wojskowej.

Późniejsze uszczegółowienie sojuszniczego minimum, przyjęte już w reakcji na rosyjską agresję zbrojną przeciw Ukrainie i w obliczu niewypełniania walijskich zobowiązań wydatkowych, dotyczy tego, by poziom 2 proc. traktować jako „podłogę, a nie sufit”. Jeszcze innym, ważniejszym ukonkretnieniem kwestii „płacenia na NATO” jest jednak zatwierdzenie na szczytach NATO w Madrycie i Wilnie nowej koncepcji odstraszania i obrony oraz nowego modelu sił i stworzonych na ich bazie nowych planów obronnych, które radykalnie zwiększają poziom oczekiwanych od krajów członkowskich wydatków i przeznaczania zasobów na kolektywną obronę.

W związku z tym, a czasem niezależnie od tego, wiele krajów NATO podjęło u siebie decyzje o istotnym podniesieniu wydatków obronnych, rozbudowie sił zbrojnych, zakupach nowego i nowoczesnego sprzętu i uzbrojenia. W efekcie – wedle zapewnień sekretarza generalnego Jensa Stoltenberga – w tym roku więcej niż połowa państw Sojuszu przeznaczać ma na obronę przyrzeczone 2 proc. PKB. Oficjalne statystyki dostępne za rok ubiegły jeszcze tego nie pokazują: ledwie 11 na 31 krajów sięga i przekracza minimum. W politycznym uproszczeniu kampanijnego wiecu Trump, niestety, ma więc rację, że „nie płacą”.

Czytaj też: Trump, jaki jest, każdy widzi. Mimo to pędzi po władzę. W Ameryce słychać: „Potrzebujemy dyktatora”

Kto jest w piwnicy, a kto stawia drugą kondygnację?

A konkretnie kto? Znowu trzeba przyznać, że Trump się nie myli, wspominając o „dużych europejskich krajach”. Według szacunków NATO (konkretne liczby oparte na udokumentowanych wydatkach budżetowych porównanych z wyliczonym poziomem PKB będą dostępne w najbliższych tygodniach) poniżej poziomu 2 proc. PKB są Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania czy Turcja. Nie dociągają do obiecanego wymogu państwa średnie i mniejsze ze „starej Europy” stanowiące ważną podporę NATO w czasie zimnej wojny: Holandia, Belgia, Dania, a także jedyny amerykański sojusznik USA w NATO – Kanada.

Prymusami są za to państwa małe i militarnie słabe, których zwiększone wydatki wzmacniają i tak niewystarczający do samodzielnej obrony przed Rosją potencjał i gwarantują im legitymację solidnych sojuszników: Litwa, Łotwa, Estonia, Słowacja czy Węgry (co do postawy tych ostatnich są jednak innego rodzaju wątpliwości). Gdzieś pomiędzy lokują się Finlandia i Grecja – państwa średnie, ale niezwykle poważnie podchodzące do obrony, przede wszystkim jednak własnej.

Właściwie z „dużych krajów europejskich” tylko Wielka Brytania i Polska spełniają sojusznicze minimum, przy czym Polska obecnie z dwukrotnym naddatkiem. Trzeba przyznać, że NATO w europejskiej części (plus Kanada) nie zdało egzaminu z wydatków obronnych. Mimo wyznaczenia odległego terminu na jego zdanie wciąż wiele krajów jest poniżej przyrzeczonych w Walii 10 lat temu 2 proc. PKB. Krzywe wydatków rosną, ostatnio nawet ostro, miliardów w każdej walucie przybywa. Ale jeśli przyjąć, że 2 proc. to podłoga, to jako sojusz jeszcze nie wyszliśmy z piwnicy, nawet jeśli np. Polska stawia drugą kondygnację. Donald Trump ujmuje to niezwykle brutalnie, ale ma rację, że z „płaceniem na NATO” jest nadal źle.

Może mieć również rację, przypisując sobie główną zasługę w tym, że wydatki państw europejskich zaczęły w ostatnich latach rosnąć. Przesada jest dla Trumpa narracją normalną, dlatego w jego ocenie „NATO było bankrutem, zanim ja przyszedłem”. Czy drugie nadejście Trumpa, którego w Europie bardzo wielu się boi, będzie impulsem, by wyjść z finansowej piwnicy, zwłaszcza jeśli miałoby być warunkiem amerykańskiej pomocy zbrojnej?

Orlando Figes: Putin na pewno się nie zatrzyma

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego?

Traktat waszyngtoński, którego 75. rocznicę podpisania Sojusz odnotuje w kwietniu, a uroczyście uświetni na lipcowym szczycie w Waszyngtonie, milczy na temat jakichkolwiek warunków sojuszniczego wsparcia. Literalnie wcale nie przesądza automatyzmu. Uznawany za filar tego systemu art. 5 Traktatu stwierdza, dość ogólnie, że każda ze stron „udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej”.

Litera traktatu pozwala więc teoretycznie na uznaniowość, a nawet stawianie warunków, ale interpretacja zapisu publicystycznie określanego mianem klauzuli „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, a przede wszystkim przyjęte plany obronne dają mniej swobody. Po to właśnie jest sojuszniczy system dowodzenia oraz podległe mu siły, by reagować w ramach systemu, od pierwszych minut konfliktu – a nawet przed nim, w czasie narastającego kryzysu.

Po to na wschodniej flance NATO stacjonują od lat wojska amerykańskie i innych zachodnich sojuszników, by sąsiedzi Rosji nie tkwili w poczuciu niepewności. Po to mówi się o „obronie każdego centymetra” terytorium NATO, by o żadnych warunkach tej obrony – w tym finansowych – nie było mowy w sytuacji zagrożenia i agresji. Dlatego słowa Donalda Trumpa, jeśli miałyby zapowiadać jego politykę jako potencjalnego 47. prezydenta USA, stanowią takie ryzyko i budzą uzasadnioną obawę. Dotyczy to jednak nie tylko sojuszników USA z NATO.

Czytaj też: Straszne słowa Trumpa. Ameryka nie przyjdzie już Europie z pomocą?

Europa zostanie sama z Ukrainą?

Transakcyjne – czy raczej inwestycyjne – podejście Trump wyraził też wobec pomocy USA dla Ukrainy, Izraela i Tajwanu. Na wiecu w Conway mówił: „Chcą dać kilku krajom 100 mld dol. Ja mówię, »dajmy im to jako pożyczkę«. Jeśli są w stanie spłacić, to spłacą. Jeśli nie – nie muszą, bo mają problemy – ale jeśli zwrócą się do innych krajów i nas porzucą, wtedy po prostu zażądamy spłaty”.

Trump zasugerował, że Ukraina mogłaby porozumieć się z Rosją w trzy tygodnie i wystawić Amerykę do wiatru – co obrazuje też poziom jego niezrozumienia sytuacji między Kijowem a Moskwą albo cynizm, z jakim woli tę sytuację przedstawiać. W momencie, gdy Europa na wszelkie sposoby usiłuje przekonywać republikańską frakcję Trumpa w Kongresie do nieporzucania Ukrainy, głos niemal pewnego kandydata na prezydenta może wskazywać, że żadnej bezwarunkowej pomocy frakcja ta nie poprze. Oznacza to, że poza „płaceniem na NATO” Europę czeka „płacenie na Ukrainę” w o wiele większym stopniu niż do tej pory – co będzie wyzwaniem nie tylko budżetowym, ale na poziomie strategii, polityki i nastawienia społecznego.

Czytaj też: Pomoc dla Ukrainy wisi na włosku. Stawka jest olbrzymia

Dlatego w europejskich stolicach praktycznie już wszędzie słychać przestrogi przed nadchodzącą wojną, które mają przygotować obywateli i podatników do większych poświęceń i przekierowania funduszy na obronę Europy. Nie tylko przed agresywną Rosją, ale także w warunkach opuszczenia przez Amerykę Trumpa. W każdym wypadku oznacza to, że „płacić na NATO” lub obronę poza nim trzeba będzie znacznie więcej. Ani do wojny z Rosją, ani do odwrotu Amerykanów z Europy dojść nie musi, ale oba te strachy będą kształtować polityczne debaty nie tylko w nadchodzącym tygodniu, a przynajmniej do listopada. Ten thriller dopiero się zaczyna.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Problem religii w szkole był przez biskupów ignorowany, a teraz podnoszą krzyk – mówi Cezary Gawryś, filozof, teolog i były nauczyciel religii.

Jakub Halcewicz
09.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną