Naloty na bojowników atakujących wojska USA w Syrii i Iraku odbywają się wedle znanego od dekad scenariusza. Z bazy w Stanach Zjednoczonych startują bombowce dalekiego zasięgu, które po wielu godzinach lotu i kilkukrotnym pobieraniu paliwa z latających tankowców docierają nad wyznaczone cele po drugiej stronie globu, by z bezpiecznego pułapu i odległości zrzucić tony bomb i pocisków. Po zrealizowaniu zadania samolot wraca do bazy bez lądowania, co dla załóg oznacza kilkanaście godzin w powietrzu non-stop, spędzonych głównie w nudnym trybie lotu po trasie.
Jedyną „atrakcją” bywają precyzyjnie wyznaczone spotkania z tankowcami, rzadziej towarzystwo sojuszniczych lub obcych statków powietrznych, które loty bombowców wykorzystują do ćwiczeń z przechwytywania. Emocji jest niewiele, bo nawet zrzut uzbrojenia odbywa się wedle wskazań komputera, a w bezpośrednim rejonie działań nie ma wrogich samolotów myśliwskich i systemów obrony powietrznej zdolnych zakłócić lub zagrozić amerykańskim maszynom.
To są takie momenty, w których dominacja USA w powietrzu wciąż jest wyraźna. Tylko Waszyngton jest w stanie zarządzić uderzenie bombowe na dowolnie wybrany cel na świecie i realizować je w ciągu doby. I mało kto jest w stanie w tym przeszkodzić. Lotnictwo bombowe, wspierane globalnym rozpoznaniem i zdolnościami uzupełniania paliwa w locie, to wciąż najszybszy sposób reagowania zbrojnego o sile przekonującej nie tylko bezpośredniego „odbiorcę”, ale także obserwatorów spektaklu odstraszania.
Siła ta działa nie tylko na wyobraźnię, ale potrafi obezwładnić lub ogłuszyć kluczowe elementy każdej machiny militarnej. Dlatego naloty bombowe są nieodłącznym elementem pierwszej fazy każdego konfliktu, w który angażują się Stany Zjednoczone i NATO jako sojusz – o ile Ameryka tą zdolnością się podzieli. W powojennej Europie tylko Wielka Brytania miała klasyczne bombowce, ale ostatni raz użyła ich w wojnie o Falklandy ponad 40 lat temu.
Czytaj także: Wielkie kontrakty na F-16 i F-35, w tle wejście Szwecji do NATO
Wymiar sprawiedliwości
Liczą się jednak nie tylko wybuchy, nieraz spektakularne. Wykonanie każdej misji poprzedza skrupulatny proces planowania jej etapów, co jest domeną lotniczej maszynerii wsparcia, a także zbierania i analizy danych o celach, w których wiodącą rolę odgrywają rozpoznanie i wojskowy wywiad. Roboty z tym jest tym więcej, im bardziej precyzyjny ma być atak, im mniej strat ubocznych ma wyrządzić, a także im lepiej ukryte, zamaskowane, trudniejsze do trafienia są cele. W obecnej operacji na Bliskim Wschodzie Amerykanom zależy na ukaraniu sprawców ataków, ale z drugiej strony na ograniczeniu szkód i strat.
Egzekucję utrudnia fakt, że wspierani przez Iran islamscy bojownicy mieli wystarczająco dużo czasu, by od napaści na obóz Tower 22 w Syrii i zapowiedzi odwetu ze strony prezydenta Joe Bidena rozproszyć zasoby, ukryć ludzi i zamaskować, co się da. A i tak rezultaty nalotów wydają się imponujące – Pentagon podał, że z 85 wytypowanych celów wyeliminowanych zostało 80 przy użyciu relatywnie niewielkiej ilości uzbrojenia. Amerykanie zapowiadają, że uderzeń będzie więcej, choć zastrzegają, że nie ma mowy o „kampanii bez końca”. Nie są to też „naloty dywanowe”, równające z ziemią całe połacie, a raczej punktowe, z zastosowaniem bomb kierowanych.
Dostarczycielami tego wymiaru sprawiedliwości za śmierć trzech amerykańskich żołnierzy były samoloty B-1B Lancer, jeden z trzech typów bombowców w służbie sił powietrznych USA, symbolizujące ważną epokę rozwoju tej zdolności uderzeniowej. „Lancer” – czyli „szwoleżer”, a po polsku nawet „ułan” – jest produktem późnego okresu zimnej wojny, w którym inaczej niż wcześniej chodziło o szybką i w miarę niezauważoną penetrację wrogiego terytorium. Technologii stealth jeszcze nie było na poziomie produkcyjnym, dlatego samoloty miały nadrabiać dużą szybkością i zdolnością do lotu na bardzo niskiej wysokości.
To wymuszało specyficzną konstrukcję, wyraźnie widoczną w kilku typach maszyn. B-1B jest długi, smukły, „szpiczasty”, a jego skrzydła rozkładają się i składają, by idealnie dostosować siłę nośną, opory i zdolności manewrowe do warunków, zadań i profilu lotu. Na najwyższej prędkości, ze złożonymi niemal w trójkąt skrzydłami, Lancer potrafi mknąć w naddźwiękowym locie nawet w najgęstszym powietrzu, na kilkudziesięciu metrach nad ziemią. Niegdyś zdolny był do uderzeń nuklearnych, dziś zostały mu zadania konwencjonalne, ale z wysoką precyzją gwarantowaną przez zasobniki celownicze podobne do tych w taktycznych myśliwcach. Bombowiec ten, będąc największą dostępną Ameryce ciężarówką na bomby, stał się jednocześnie snajperem, mającym w magazynku „kule” o wielkiej masie. Ładowność tego magazynka to 34 tony uzbrojenia, a w czynnej służbie są na dziś 62 samoloty. Średni ich wiek to ponad 34 lata.
Niemal tyle samo jest gabarytowo większych, ale znacznie starszych i nieco mniej pojemnych B-52. Ośmiosilnikowe olbrzymy to dinozaury lotnictwa, które konstrukcyjnie pamiętają czasy nuklearnej rywalizacji USA z ZSRR w latach powojennych. Bywało, że z bombami atomowymi w komorach latały w dyżurach non stop, zresztą kilka gubiąc – takie to było odstraszanie. Dziś B-52 mają wciąż istotną rolę, ale głównie jako nosiciele odpalanych z dużego dystansu pocisków manewrujących. Zachowały też zdolność do użycia uzbrojenia jądrowego w ramach lotniczego filara nuklearnej triady. Charakterystyczne, nieco toporne sylwetki tych maszyn, widać coraz częściej na europejskim niebie, gdy w ramach ćwiczeń wykonują loty nad Morzem Północnym, Śródziemnym i Bałtyckim w asyście sojuszniczych myśliwców.
Symulowany zrzut pocisków widać, gdy gdzieś nad Bornholmem bombowce zawracają, by zachować bezpieczny dystans od rosyjskich myśliwców. Pociski miałyby lecieć dalej same, nad obwód kaliningradzki, Białoruś czy właściwe terytorium Rosji. B-52 nie jest na dzisiejsze warunki maszyną nowoczesną i nie ma mowy, by się nią stał. Trudno o to w sytuacji, gdy średni ich wiek przekracza 60 lat. Ale ponieważ amerykańskie lotnictwo wciąż ich potrzebuje, weterani przestworzy mają otrzymać nową siłę w postaci silników nowej generacji. Wymiana napędu ma umożliwić samolotom pozostanie w służbie do połowy obecnego wieku, gdy niektóre z nich przekroczą w latach setkę.
Już taka perspektywa powinna martwić – z tego powodu zaniepokojeni stanem lotnictwa czynni i emerytowani generałowie powtarzają frazę, że „siły powietrzne USA są najmniejsze, najstarsze i najbardziej obciążone od swojego powstania w 1947 r.”. A wśród nich lotnictwo bombowe jest bardzo nieliczne i zaawansowane wiekiem, mimo że powierza mu się najistotniejsze, strategiczne zadania. W sumie bowiem Ameryka ma do dyspozycji „na papierze” niecałe 140 maszyn bombowych.
Czytaj też: Ameryka, pusta zbrojownia Ukrainy
Najbardziej bezczelne misje
Najnowsze i w pewnym sensie najlepsze, ale najmniej liczne, są trudno wykrywalne bombowce B-2. Te samoloty reprezentują technologię lotniczą po kolejnym przełomie, polegającym na wdrożeniu koncepcji stealth – utrudnionej wykrywalności radarowej przez zmniejszenie efektywnego odbicia fal elektromagnetycznych. Odpowiada za to kształt samolotu, konfiguracja aerodynamiczna, umiejscowienie i charakterystyka wlotów powietrza i dysz silników, materiały i pokrycia zastosowane do jego budowy. Wielkie czarne latające skrzydło, lśniące specjalnym pokryciem oszklenie kabiny, matowe gładkie powierzchnie i charakterystyczny „dziób” przechodzący w krawędź skrzydła. Po ponad 30 latach od pierwszej publicznej prezentacji wygląd tej maszyny wciąż szokuje, mimo że jego koncepcja aerodynamiczna jest tak stara, jak próby człowieka uniesienia się w powietrze.
Rewolucyjność B-2 polega jednak nie tylko na śmiałym wyglądzie. Samolot miał też wykonywać najbardziej bezczelne misje uderzeniowe – wprost na terytorium wroga, nic nie robiąc sobie z jego obrony powietrznej. Jeśli uderzenia bombowe to miały być pierwsze godziny i dni każdej wojny, do B-2 należeć miały pierwsze sekundy i minuty. W uderzeniowej układance B-2 miały atakować niezauważone, B-1B zaskakiwać szybkością, a B-52 zapewniać dociążenie z dystansu. Układanka nie do końca jednak wyszła, bo gdy w świadomości publicznej zakorzenił się fakt, iż B-2 to najdroższy samolot świata, który właśnie wszedł w epokę cięć budżetów i zamówień obronnych, Ameryka poprzestała na zamówieniu ledwie 20 sztuk. Po katastrofie jednego ma dziś w 509. skrzydle bombowym tylko 19 takich maszyn. Jako zdolne do wykonywania najtrudniejszych misji z uzbrojeniem jądrowym pełnią 24-godzinny dyżur podwyższonej gotowości.
Jednak zdaniem ekspertów z Mitchell Institute 19 maszyn „na papierze” oznacza zdolność wykonania przez nie zaledwie pięciu lotów bojowych na dobę. Jak na skalę wyzwań dla amerykańskiego supermocarstwa to dramatycznie mało – biorąc pod uwagę rozległość geograficzną potencjalnych potrzeb, ich liczbę oraz rodzaj. Obecnie tylko B-2 jest w stanie, przynajmniej deklaratywnie, przeniknąć niewykryty przez systemy obrony powietrznej. W starciu z silnym przeciwnikiem – Rosją czy Chinami – tylko technologia stealth daje takie szanse, dopóki radary i wyrzutnie nie zostaną porażone.
Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy
Luka bombowa
Wszystkie trzy maszyny bombowe USA są dziś jednak funkcjonującymi pomnikami myśli technicznej, od dekad domagającymi się następcy, który dopiero co pojawił się na horyzoncie. Nowy trudnowykrywalny bombowiec strategiczny B-21 Raider w ubiegłym roku odbył pierwszy lot, ale minie kolejnych kilka lat, zanim do służby wejdą jego pierwsze seryjne egzemplarze, a dekada, zanim pojawi się w liczbie na tyle znaczącej, by można mówić o generacyjnej wymianie zdolności, a nie jedynie technicznej ciekawostce. Maszyna nieco przypomina B-2, bo podobnie jak on ma wykonywać zadania penetracyjne na globalnych dystansach. Różnicą podstawową jest to, że samolot ma być zamawiany w dużej liczbie, na początek mówi się przynajmniej o stu maszynach.
To priorytet dla sił powietrznych USA, które w przyspieszonym tempie odkrywają „lukę bombową”, przypominającą tę rakietową z wczesnych lat zimnej wojny. Tamta okazała się nie istnieć – wywiadowcy błędnie ocenili wielkość sił balistycznych ZSRR. Luka bombowa jest widoczna dziś i bez tajnych zdjęć. Wcale nie chodzi przy tym o proste porównania z potencjalnymi rywalami. Rosja nie ma więcej niż 60 bombowców strategicznych Tu-95 i Tu-160 oraz ok. 30 Tu-22M3, też dalekiego zasięgu. Wojna z Ukrainą przyniosła kilka zestrzeleń tych ostatnich, a inne udało się zniszczyć na lotniskach. Chiny to już prawie trzy setki maszyn H-6, co oczywiście najbardziej martwi dziś Tajwan.
Jednak nie o parytety chodzi. W przypadku bombowców liczy się to, jaką liczbę lotów na dobę są w stanie wykonać. Geografia sprzyja Rosji i Chinom, bo ich maszyny mają w rejon działania bliżej, podczas gdy amerykańskie muszą pokonać o wiele większe odległości. Rozwiązaniem są wysunięte bazy, które jednak też wymagają ochrony, np. przed pociskami balistycznymi. Dlatego właśnie pacyficzna wyspa Guam dostaje trzypiętrowy parasol obrony powietrznej, prawdopodobnie najszczelniejszy, jeśli chodzi o terytorium USA. Jeśli chodzi o Europę, jest gorzej. Najczęściej wykorzystywana przez bombowce USA baza brytyjska jest obrony antybalistycznej pozbawiona – trzeba by ze sobą przywieźć baterię patriotów. Amerykanie o tym wiedzą i czasem ćwiczą coś jakby przeskakiwanie z kraju do kraju – bombowce symulują dozbrajanie i tankowanie na włączonych silnikach, po czym od razu startują. Taki widok można było zobaczyć choćby w polskim Powidzu.
Jednak elastyczność i spryt nie zmniejszają podstawowego problemu – liczby i stanu dostępnych maszyn. Paradoksem jest, że przyszłą flotę bombowców USA mają tworzyć samoloty jednocześnie najnowsze i najstarsze, czyli B-21 i B-52, bo wedle aktualnych planów B-2 zniknąć mają po roku 2032, a B-1B będą wycofane do 2036. Średni wiek bombowej floty USA trochę spadnie, ale jej liczebność wcale znacznie nie wzrośnie.