Odrzutowa dyplomacja. Wielkie kontrakty na F-16 i F-35, w tle wejście Szwecji do NATO
Długo trzeba by przeszukiwać archiwum amerykańskiej agencji współpracy obronnej DSCA, żeby znaleźć zapowiedź lotniczej transakcji tak dużej pod względem wartości i tak ważnej, jeśli chodzi o jej geopolityczny skutek. Może w ogóle drugiej takiej nie ma. Zgoda Departamentu Stanu na sprzedaż Turcji olbrzymiego pakietu samolotów F-16 i uzbrojenia do nich ma wielkie znaczenie nie tylko dla samego kraju odbiorcy, regionu, w którym maszyny te będą operować, ale wręcz dla rywalizacji mocarstw. To dzięki niej Turcja ostatecznie zgodziła się na przyjęcie Szwecji do NATO. I choć nie jest ostatnim krajem stojącym na drodze najnowszego poszerzenia Sojuszu (stały się nim Węgry), to uchodziła do tej pory za blokadę najpoważniejszą.
Turcja oczywiście nie dostanie F-16 z USA w prezencie. Waszyngton udzielił jedynie zgody na sprzedaż 40 nowych i modernizację 79 starszych, już posiadanych przez Ankarę samolotów do najnowszej wersji produkcyjnej Block 70. Te liczby czynią potencjalne zamówienie bardzo znaczącym, ale prawdziwie astronomiczna jest jego wartość wyrażona w dolarach – maksymalnie 23 mld. Jak zawsze przy eksporcie uzbrojenia via FMS to nieprzekraczalny pułap, którego rzeczywista umowa nie musi wcale sięgnąć. Ale skrupulatnie spisana i ogłoszona publicznie zawartość pakietu robi wrażenie, bo poza niemal 120 nowymi i odnowionymi myśliwcami Turcy mają zyskać dostęp do setek i tysięcy sztuk precyzyjnego uzbrojenia rakietowego, bombowego, środków jego naprowadzania i zapasów na utrzymanie, by ich flota F-16, jedna z największych na świecie poza USA, była jeszcze silniejsza i posłużyła kolejnych wiele dekad.
Czytaj też: Ameryka, pusta zbrojownia Ukrainy
Turcja wraca z wycieczki do Rosji?
Tureckie Siły Powietrzne mają tradycję składania wielkich i przełomowych zamówień – w sumie kupiły 270 myśliwców F-16, ale znaczna część powstała w lokalnych zakładach TAI, co dowodziło nie tylko wysokiego znaczenia strategicznego Turcji dla USA, ale i bliskich relacji przemysłowych i technologicznego zaufania. Jeszcze dobitniejszym tego świadectwem było włączenie Turcji w 2002 r. do nowego programu lotniczego, budowy „wspólnego” samolotu piątej generacji, znanego dziś jako F-35. Plany Ankary były ambitne – chciała współprodukować pokaźną część supernowoczesnej maszyny, w tym jej kadłub, i kupić ponad 100 sztuk w klasycznej wersji lotniczej. Oraz – co było już wyraźną zapowiedzią mocarstwowych planów – dla eskadry pokładowej przyszłego tureckiego lotniskowca.
W dobie obcinanych budżetów obronnych na początku XXI w. tak pokaźne zamówienie (w tym czasie europejscy użytkownicy F-16 decydowali się na ok. 30 F-35) gwarantowało Turkom świetną pozycję w priorytetowym programie zarówno dla sił zbrojnych, jak i amerykańskiego przemysłu. To się z czasem popsuło pod trwającymi ponad 20 lat rządami Recepa Tayyipa Erdoğana. Ścieżka ta zaprowadziła go w pewnym momencie do tak bliskich relacji z Rosją, które – pod naciskiem amerykańskich wojskowych – okazały się niemożliwe do pogodzenia z najlepszą na Zachodzie technologią lotniczą.
Formalnie poszło o zakup rosyjskich systemów antyrakietowych S-400, ale to kropla, która przelała czarę rosnącej niechęci do Turcji w USA, Europie i NATO. Jawny autorytaryzm rządów, prześladowania opozycji i wolnych mediów, bezwzględne traktowanie kurdyjskiej mniejszości i ataki na Kurdów za tureckimi granicami – plus bliskie kontakty wojskowe z Rosją, już wtedy uznawaną za rosnące zagrożenie – wywołały w 2019 r. ruch ostry i wcześniej niespotykany, czyli wyrzucenie Turcji z programu F-35. Ale po kilku latach, gdy historia wzięła kolejny zakręt i na ostrzu noża stanęła kwestia wejścia Finlandii i Szwecji do NATO, Erdoğan postanowił zagrać o stawkę tak wysoką, jaka była dla niego osiągalna. Przeciągając zgodę na przyjęcie Szwecji, wymusił zgodę administracji na sprzedaż myśliwców. O ile Kongres nie zaprotestuje, a ma na to dwa tygodnie, sprawę będzie można uznać za zamkniętą.
F-16 mogą być dla Turcji wyborem drugiej kolejności, ale dziś są najlepszym z dostępnych. Tureccy piloci, technicy i przemysł mają olbrzymie doświadczenie w użytkowaniu, obsłudze i wsparciu technicznym viperów. Unikatowość tego doświadczenia bierze się nie tylko z wielkości floty i dekad zaangażowania we współpracę z USA, ale także wykorzystania operacyjnego. Tureckie lotnictwo bojowe prowadzi przygraniczne operacje w irackim Kurdystanie od 40 lat, a od ponad dekady naloty te obejmują także terytorium Syrii. Trudno wyliczyć, ile misji bojowych wykonali w tym czasie piloci F-16, czy to w roli bombowców, czy jako osłona innych maszyn, śmiało jednak można mówić o setkach, jeśli nie tysiącach lotów.
Na drugim froncie tureckich zmagań, jedynym tak gorącym ogniskiem zapalnym w NATO, tureckie myśliwce niemal dzień w dzień „spotykają się” z greckimi nad Morzem Egejskim, gdzie czasem dochodzi do pościgów, prowokacji, a nawet użycia broni. Jeden z takich incydentów w 1996 r. skończył się katastrofą tureckiego dwumiejscowego F-16D i śmiercią jednego z członków załogi (notabene o nazwisku Erdoğan). Grecja dysponuje również pokaźną (ponad 200 maszyn) flotą F-16, ale w tym przypadku „sprawcą” był Mirage 2000EG, który działał w ramach obrony po naruszeniu greckiej przestrzeni powietrznej przez samolot Turków.
Zupełnie unikatowym doświadczeniem tureckich pilotów F-16 było zestrzelenie rosyjskiego samolotu bombowego Su-24 w 2015 r. Po licznych sygnałach, że latający z północnej Syrii Rosjanie za nic mają granice państwowe (Turcja wcina się tam w terytorium Syrii), i po kilku ostrzeżeniach dyplomatycznych Turcja nie zawahała się użyć broni. Dwuosobowa załoga katapultowała się, ale pilot został zabity na ziemi przez rebeliantów, a w akcji poszukiwawczej śmiertelnie ranny został jeszcze jeden Rosjanin. Putin najwyraźniej docenił siłę i stanowczość Erdoğana, bo incydent wywołał tylko przejściowe ochłodzenie i nie wpłynął na zakup wspomnianych systemów obrony powietrznej S-400 ani na późniejszy status relacji Ankary z Moskwą.
Po latach prezentowania transakcji jako przejawu swoistego „wstawania z kolan” to Turcy przemyśleli temat i ogłosili, że jednak nie włączą rosyjskiego wynalazku w sojuszniczy system obrony powietrznej NATINAMDS, a że będzie „stał” osobno. Uwieńczone zgodą USA zabiegi o zakup F-16 też świadczą o powrocie Turcji z długiej wyprawy – na wschód czy też w geograficznym sensie na północ. Smak tego sukcesu psuje nieco druga amerykańska zgoda, ogłoszona równocześnie.
Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy
Grecja balansuje między USA i Francją
Gdy Turcja musi zadowolić się najnowszą wersją samolotu generacyjnie starszego, Grecja dostała zielone światło na zakup maszyn najnowszej generacji. 40 F-35 za 8,6 mld dol. (bez amunicji) ma być jasnym sygnałem, że Waszyngtonowi nie zależy na tym, by Turcji oferować zbyt dużą przewagę. Grecja nie jest w stanie wydawać tyle na obronność (choć na papierze utrzymuje pokaźną armię) co znacznie większa Turcja, ale w ostatnich latach i ona zdecydowała się na modernizację lotnictwa. Pierwsza dostała zgodę na unowocześnienie 84 swoich F-16 i korzystając ze sprzyjającej koniunktury, poszła krok dalej, wyrażając zainteresowanie F-35. Ponieważ, podobnie jak Turcja, Grecja od dekad współpracuje z amerykańskimi firmami, jest nawet szansa, że dołączy jako partner przemysłowy do programu F-35.
Ale ważniejsze jest to, że ustawiając się w kolejce po F-35 i realizując swój program modernizacji F-16, Grecy technologicznie są dwa kroki przed Turkami, co nie tylko podbudowuje ich narodową dumę, ale stanowi strategiczne dociążenie kraju z mniejszym potencjałem obronnym wobec mocarniejszego sąsiada. Grecja zresztą wyciągała rękę po takie wsparcie nie tylko do USA – z Francji kupiła w pilnym trybie 24 nowoczesne rafale, wykorzystując złość Paryża na poczynania Turcji na Morzu Śródziemnym. Francuzi są dla Greków drugim tradycyjnym partnerem zbrojeniowym, a Ateny chętnie balansują między uzbrojeniem amerykańskim i francuskim. Ostatnie umowy to po samolotach np. francuskie fregaty, ale już amerykańskie śmigłowce.
Z tym że o ile Grecja kupuje za granicą, o tyle Turcja rozbudowuje własny przemysł obronny na skalę, której Grecy nie są w stanie dorównać. To już nie tylko słynne na świecie bezzałogowce Bayraktar, systemy rakietowe Roketsan, ale własne okręty klasy fregat, a nawet wspomniany lotniskowiec Anatolia, zbudowany we współpracy z Hiszpanami. Turcja ma też ambicje budowy własnego myśliwca nowej generacji Kaan, który ma w przyszłości zastąpić F-16. Dwusilnikowa maszyna, wyglądająca jak połączenie F-35 z F-22 (koreański KF-21 Boramae wygląda podobnie), w ubiegłym roku przed wyborami prezydenckimi – a jakże – odbyła pierwsze kołowania i miała wznieść się w powietrze do dziewiczego lotu przed końcem roku. Start został jednak bezterminowo przełożony, bo projekt łapie opóźnienie.
Długofalowo sprawę najbardziej komplikuje zamiar zbudowania własnych silników odrzutowych, do czego Turcja długo szukała na świecie partnera technologicznego i w końcu znalazła w brytyjskim Rolls-Royce. Plan zakłada dostarczenie pierwszych kaanów w latach 2030–33. Ryzyko jest jednak równie duże jak ambicje, a gdy Turcja będzie się z nim zmagać, Grecja może już mieć do dyspozycji zmodernizowane F-16 i pierwsze dostarczone F-35. Czas oczekiwania na samoloty z USA to dziś cztery–pięć lat od zamówienia (choć z F-35 są wieczne opóźnienia), ale przynajmniej ryzyko technologiczne i produkcyjne bierze na siebie rząd USA, bo to on jest klientem swoich firm obronnych i pośrednikiem w eksporcie broni dla zagranicznych rządów.
Jak pokazuje historia z F-16 dla Turcji i F-35 dla Grecji, jest to nie tylko narzędzie powiększania amerykańskich wpływów technologicznych i dofinansowania przemysłu zbrojeniowego, ale także „odrzutowej dyplomacji”.