Bilet wyślemy mailem
Front w Ukrainie potrzebuje ludzi, a chętnych brak. W okopach siedzą piekielnie zmęczeni 50-latkowie
Ukraina ma problem z mobilizacją. Front potrzebuje ludzi. Żołnierze, którzy walczą od prawie dwóch lat na pierwszej linii, są wyczerpani. Chętnych, by ich zmienić, brak. W podłuckiej wsi na Wołyniu trudno spotkać mężczyzn na ulicy. – Boją się mobilizacji. Udają, że wyjechali, że są za granicą. Siedzą po domach, a żony biegają do sklepu po papierosy – opowiada Maria, która mieszka pod Łuckiem.
Andrij (32 lata) też pochodzi z tamtych terenów: – Średnio dwa razy w tygodniu przez moje 15-tysięczne miasteczko przejeżdżają trumny z ciałami poległych żołnierzy. Mieszkańcy klękają, rzucają kwiaty na drogę. Andrij dodaje, że nie ma ochoty być martwym bohaterem, dlatego ukrywa się przed mobilizacją. Mieszka w Kijowie. Podobnie jak wielu innych Ukraińców ma nadzieję, że komisja wojskowa go nie znajdzie. Jurij od lat mieszka w Polsce, gdzie zajmuje się budowlanką: – Część zarobionych pieniędzy oddaję na potrzeby wojska, ale sam nie pójdę na front. Uważam, że nie nadaję się na żołnierza.
Prawdziwy strach padł na ukrywających się przed powołaniem do wojska pod koniec grudnia. Wówczas pojawiła się informacja, że armia potrzebuje 450–500 tys. nowych żołnierzy. Sprawę ogłosił prezydent Wołodymyr Zełenski, wyraźnie podkreślając, że autorami pomysłu są dowódcy ze Sztabu Generalnego. Od razu zresztą delikatnie dystansował się od sprawy. Powiedział, że oczekuje od wojskowych argumentów, które przekonają go do potrzeby powołania pod broń pół miliona osób.
Jednak do społeczeństwa poszła informacja, że szykuje się nowy wielki zaciąg. Potwierdzały to zresztą słowa samego Zełenskiego w orędziu noworocznym: „Życzę wszystkim, którzy jeszcze się wahają, by w przyszłym roku dokonali odważnego wyboru, by bronili własnego kraju, by dla niego pracowali, by mu pomagali, bo to jest jedyne miejsce na ziemi, gdzie wszyscy możemy powiedzieć: jesteśmy u siebie w domu” – mówił.