Kwadratura Renu
Niemcy mogą się stać „chorym człowiekiem Europy”. Boją się zmian, w budżecie zieje dziura
W Berlinie demonstracje przed Bramą Brandenburską. U nas przed Sejmem. W Warszawie pomstują na Donalda Tuska. W Cottbus – na Olafa Scholza. Ale na tym koniec analogii. W Polsce niepokoje nakręca partia, która nie potrafi się pogodzić z utratą władzy. A w Niemczech są wynikiem ekonomicznej stagnacji związanej z wojną w Ukrainie, słabnącej wiarygodności „lampowej” koalicji – czerwonych (socjaliści), Zielonych i żółtych (liberałowie) – oraz nerwowej atmosfery przed wrześniowymi wyborami w Saksonii, Turyngii i Brandenburgii, gdzie w sondażach króluje populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD).
W niemieckiej telewizji obrazy oburzonych, znane z czasów ruchu francuskich żółtych kamizelek. Rolnicy blokują traktorami autostradę. Dołączają do nich przedsiębiorcy. Na kolei strajk maszynistów. Grozi także powtórka strajku lekarzy przeciwko rzekomemu upaństwawianiu służby zdrowia. We Flensburgu 1,6 tys. traktorów, migając i trąbiąc, przejechało obok biura zielonego ministra gospodarki Roberta Habecka. Na maszynach hasła: „Jeśli rolnik splajtuje, to twoja żywność będzie z importu”. Ale także rysunek szubienicy z dyndającą koalicją „lampową”.
W styczniu protesty rolników na traktorach przewaliły się przez całe Niemcy. Niby chodziło o konkrety: oszczędnościowe cięcia dotacji rzędu 900 mln euro rocznie. Ale chciano także – jak to się mówi po niemiecku – die Sau rauslassen, wypuścić z siebie świnię, pofolgować wściekłości na niepopularny rząd, na zagraniczną konkurencję, na Brukselę. Reporterzy „Spiegla” dostrzegli nawet tęsknotę za nieokreśloną rewoltą, co zresztą podchwyciła skrajna prawica marząca o strajku generalnym i obaleniu znienawidzonej republiki. „To niebezpieczna mieszanka uzasadnionych obaw materialnych, zrozumiałej frustracji, nieokreślonych krzywd i złudzeń” – stwierdzili.