Wymiana ciosów z powietrza i niewiele aktywności na froncie. Druga zima na wojnie Rosji z Ukrainą to nie zastój, bo giną ludzie, inni wciąż tkwią w okopach, a niebo nad miastami rozświetla ogień obrony powietrznej i łuny pożarów. Cała Ukraina stała się na nowo celem i każdy Ukrainiec znowu może zginąć od rosyjskich pocisków.
Jednocześnie walka w bliskim kontakcie stała się odleglejsza, ograniczona do pasa oddzielającego obszar kontrolowany przez kijowskie wojska od terytoriów oderwanych w dwóch rosyjskich inwazjach i nadal okupowanych. Próby przecięcia tej linii i odbicia zajętych terenów na większą skalę nie powiodły się i dziś nie widać, by w najbliższym czasie to się udało. Ale Ukraina coraz skuteczniej odpowiada – sama atakuje z powietrza miasta na okupowanym Krymie i na rosyjskim terytorium, czym wzbudza popłoch mieszkańców, furię Kremla i zapewne frustrację Zachodu, który wolał tę wojnę trzymać w granicach sprzed inwazji z 2014 r.
Dziś wszyscy widzą, że w ten sposób podarowano Rosji czas i korzyści w postaci szkód i strat mniejszych, niż można było wyrządzić przy aktywniejszej i bardziej bezwzględnej obronie. Zachód nie był w stanie zaakceptować podejścia, jakie sam przyjmuje w doktrynach wojennych – zastosowania obezwładniającej siły dla szybkiego i zdecydowanego zwycięstwa. Pytanie, czy Ukraina byłaby w stanie takie podejście wcielić, po części sprowadza się do skali i rodzaju dostaw z Zachodu, momentu ich kumulacji i sposobu wykorzystania.