W kołysce u Lutra
Fabryka niemieckich elit. W katolicyzmie to nie do pomyślenia i nie do skopiowania
Tomasz Mann pisał o Marcinie Lutrze, że jest w gruncie rzeczy ojcem niemieckiego narodu. Że bez niego Niemcy błądziliby bez celu. Chciał o nim napisać sztukę – o jego ślubie, który zrewolucjonizował świat. Richard Wagner nosił się z zamiarem włączenia jego postaci do jednej ze swoich monumentalnych oper. A Joachim Wolfgang Goethe przyznawał, że bez niego nie byłoby „Fausta” i całej twórczości poety.
Dla każdego z nich było jasne, że nie można być prawdziwym Niemcem, nie mówiąc Lutrem, nie myśląc Lutrem, nie oddychając Lutrem. I nie wchłaniając atmosfery jedynego w swoim rodzaju miejsca na ziemi, które Luter stworzył i na wieki wypełnił całym sobą: Domu Pastora.
I ta zasada obowiązuje do dziś. Gdyby nie Luter i jego kościelna rebelia przeciw Rzymowi, gdyby nie odrzucenie przez niego celibatu i założenie wielodzietnej rodziny, która potrzebowała schronienia i gospodarstwa, 500 lat później Angela Merkel nie zostałaby córką pastora, i w konsekwencji przywódczynią Niemiec. Bo przecież z pastorską metryką przeszła we wschodnioniemieckiej scenerii szybki szlak politycznego i osobistego wyróżnienia.
Byłoby to niemożliwe bez korzystnego splotu zdarzeń, któremu początek dał w 1525 r. w dalekiej Turyngii ślub Lutra z zakonnicą. Wypowiadający papiestwu posłuszeństwo mnich nie mógł oczywiście przewidzieć istnienia po wiekach pastora Horsta Kasnera, lawirującego w socjalistycznej NRD między ołtarzem i komitetem partyjnym. Ani jego córki Angeli, która wbrew ojcu porzuciła fizykę dla politycznej kariery, w dodatku po stronie zachodnich kapitalistów.
Ale Luter rozmiarami swojego fundamentalnego buntu sprawił, że jego rewolta miała przez wieki wielu prominentnych następców. W tym ojca przyszłej kanclerz Niemiec. A droga od Lutra do Merkel prowadziła w prostej linii przez kołyskę ustawioną w sypialni pastora Horsta i jego żony Herlindy.