Przed dwoma laty duże wrażenie zrobiła decyzja Nowej Zelandii, firmowana przez ówczesną premier i popgwiazdę światowej polityki Jacindę Ardern, o dożywotnim zakazie palenia tytoniu dla wszystkich urodzonych po 1 stycznia 2009 r. Jednocześnie przewidziane zostały drastyczne restrykcje, dotyczące m.in. liczby punktów sprzedaży papierosów (w całym kraju miało ich być tylko 600). Teraz okazało się, że ta drastyczna i kontestowana przez wielu reforma (pod hasłem: żadna prohibicja nie przyniosła spodziewanych rezultatów) stała się ofiarą uzgodnień koalicyjnych. Po sześciu tygodniach negocjacji premier Chris Luxon ze zwycięskiej Partii Narodowej, szukając większości, dogadał się z dwoma małymi partnerami: populistami z New Zealand First i libertarianami z Act, ale za cenę porzucenia reformy tytoniowej. Przeciwko której lobbowali producenci i drobni sklepikarze, a przeważył argument utraty przychodów podatkowych. Ta decyzja z kolei oburzyła wszystkich entuzjastów ostrych ograniczeń, z autorytetami medycznymi na czele. Ale stało się.
Nieoczekiwanie porzucony sztandar podniósł premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak, który, powołując się na precedens odległych wyspiarzy, zaproponował na Wyspach podobne rozwiązanie. Wiek uprawniający do kupna papierosów (dziś 18 lat) podnoszony byłby co roku o rok, więc „dzisiejsze czternastolatki nigdy legalnie nie mogłyby nabyć papierosów”. Argumenty prozdrowotne są oczywiste: dziś pali 6 mln Brytyjczyków, 64 tys. rocznie umiera z tego powodu, a palenie powoduje co czwarty przypadek raka. Według ostatniego rządowego raportu przychody podatkowe sięgają 10 mld funtów rocznie, ale społeczne koszty nałogu – 17 mld. Zmiany przewidują, że karana byłaby sprzedaż nieuprawnionym, a nie palenie, a prawa nabyte nie byłyby ograniczane – ogłosił Sunak, zapowiadając jednocześnie ograniczenia dotyczące waporyzatorów i papierosów elektronicznych.