Jest niebezpiecznie. Czy USA mają jeszcze siły, żeby skutecznie strzec naszego świata?
„Stany Zjednoczone potrafią jednocześnie iść i żuć gumę” – obrazowa, choć wobec tragicznej sytuacji dwóch wojen niezbyt stosowna, metafora powróciła. Sekretarz obrony USA Lloyd Austin opisał tak zdolność Ameryki do jednoczesnego konfrontowania się z wieloma zagrożeniami i wspierania kilku sojuszników naraz.
Wraz z wybuchem nowego, nieoczekiwanego, trudnego do opanowania kryzysu na Bliskim Wschodzie pojawiają się pytania o efektywność Ameryki jako głównego światowego gwaranta bezpieczeństwa i stabilizatora ładu. „Nieodzowność Ameryki” z czasów Madeleine Albright, przywołana w fundamentalnym orędziu prezydenta Joe Bidena, została po raz kolejny udowodniona, ale jednocześnie zdolność Ameryki do przeciwstawienia się wrogom, rywalom, tyranom i terrorystom od dawna nie była w takim stopniu narażona na próbę. Biden apelował i motywował: „Nie możemy pozwolić zwyciężyć terrorystom jak Hamas i tyranom jak Putin (...) Jesteśmy Stanami Zjednoczonymi i nic nie jest poza naszym zasięgiem, gdy działamy zjednoczeni”.
Jednak były sekretarz obrony Robert Gates niemal w tym samym czasie na łamach „Foreign Affairs” pyta, czy podzielona Ameryka jest w stanie odstraszyć Rosję, Chiny, Koreę Północną i Iran, których potencjał atomowy będzie łącznie niedługo większy niż amerykański. Gates uważa, że mimo iż od wojny koreańskiej nie było tak niebezpiecznie, klasa polityczna nie potrafi przekonać Amerykanów, jakim zagrożeniem są Chiny i Rosja. Ani strzeliste apele Bidena, ani rozrachunki Gatesa nie są w stanie w magiczny sposób sprawić, by pogrążona w chaosie walki frakcyjnej Partia Republikańska wsparła dodatkowy budżet na pomoc wojskową dla sojuszników w potrzebie. Nie są w stanie zapobiec wejściu do publicznej debaty kwestii wycofania USA z NATO, podnoszonej na nowo przez jednego z najgorliwszych naśladowców Donalda Trumpa Viveka Ramaswamy’ego. Nie dadzą rady wyprodukować tyle pocisków, by starczyło jednocześnie dla Ukrainy, Izraela, uzupełnienia własnych zapasów i zabezpieczenia sojuszników, szukających na świecie amunicji za każde pieniądze i w każdej ilości. Nie uzupełnią braków kadrowych i sprzętowych w siłach zbrojnych USA – wciąż najpotężniejszych na świecie, ale w zgodnej ocenie wszystkich amerykańskich ekspertów słabnących i nieprzygotowanych na lawinę wyzwań.
Ameryka wciąż jeszcze ma chęć – wyrażaną przynajmniej przez jej politycznego przywódcę – by pozostawać globalnym policjantem. Ale amerykańska zdolność do egzekwowania przepisów staje przed testem wydolności. Co gorsza, o ile reagowanie wciąż Amerykanom wychodzi, o tyle ich zdolność przewidywania i powstrzymywania niekorzystnego toku zdarzeń zdaje się w ostatnich latach maleć. Co tu ukrywać, atak Hamasu na Izrael zaskoczył również USA gwałtownością, skalą, okrucieństwem i skutkami, które zbyt szybko zaczęły grozić przekształceniem się konfliktu wewnętrznego w wojnę regionalną, a być może coś gorszego. Nie pierwsze to zaskoczenie, choć bolesne tym bardziej, że zastało Amerykanów z nisko opuszczoną gardą. USA z Bliskiego Wschodu wojskowo wycofywały się od kilku lat, po niemal dwóch dekadach „wiecznych wojen” w Afganistanie i Iraku, które z czasem przyniosły konieczność zaangażowania się w zdestabilizowanej Syrii i rozdartym wojną domową Jemenie. Co prawda Stany Zjednoczone nie były nigdy bezpośrednio zaangażowane zbrojnie w konflikt palestyńsko-izraelski, ale utrzymywanie dużych kontyngentów w obszarze CENTCOM-u w naturalny sposób kazało Amerykanom lepiej „pilnować” regionu. Ale gdy zmęczenie ciągnącymi się wojnami przy braku perspektyw sukcesu przeważyło szalę oczekiwań społecznych na rzecz wycofywania się (od Obamy przez Trumpa do Bidena), Amerykanie przeszli do walki bezkontaktowej, z dystansu. Bliskowschodni teatr zaczął umykać uwadze. Dobitnym dowodem utraty świadomości sytuacyjnej był dramat na lotnisku w Kabulu i poprzedzający go upadek ustanowionych przez Amerykanów afgańskich władz. Chociaż symptomy strategicznego niedowidzenia pojawiały się jeszcze wcześniej.
Czytaj też: Polska staje się dla Ukrainy coraz bardziej kłopotliwym sojusznikiem
USA i oś zła
Po tym, gdy w szokująco skuteczny sposób „odstrzelili” z drona dowódcę irańskiej machiny terroryzmu państwowego, Amerykanie zostali zaskoczeni największym w dziejach atakiem rakietowym na amerykańskie bazy w Iraku. Kilka miesięcy wcześniej takim samym zaskoczeniem był grad irańskich dronów spadających na instalacje naftowe Arabii Saudyjskiej, kraju pod wojskowym protektoratem Waszyngtonu. Porywanie amerykańskich bezzałogowców morskich, abordaż statków handlowych w cieśninie Hormuz, incydenty świadczące o rosnącej zuchwałości Iranu… Wszystko to wywoływało rutynowe wyrazy potępienia i najwyżej kolejne patrole marynarki wojennej. Tak jak Obamie kilka lat wcześniej wydawało się, że Iran można powstrzymać, wciągając go w wielostronne porozumienie, tak Trump uznał, że będzie miał spokój, gdy za cenę formalnego porozumienia z Arabami odda pilnowanie regionu Izraelowi. Jednak ten Hamasu nie upilnował, a Arabowie nigdy nie byli w stanie upilnować Iranu.
George W. Bush mówił o groźbie „osi zła” (Irak, Iran i Korea Północna) i z dzisiejszej perspektywy widać, że 43. prezydent nie za bardzo się mylił. Bo teraz w ostatecznym rozrachunku to Ameryka na ma karku Hamas, Hezbollah, zakładników w Gazie i groźbę irańskich rakiet. Na razie próbuje zapobiec eskalacji, opóźniając na wszelkie sposoby lądową odpowiedź Izraela, który przecież nie ma wyboru i musi wypalić ogniem śmiertelne zagrożenie. Ameryka może być o krok od wojny z Iranem, po tym jak nie zdołała powstrzymać irańskich „proxies” – pracujących na zlecenie Teheranu zabójców od zbrodniczej napaści na Izrael. A wojna z Iranem to już coś więcej niż kolejna bliskowschodnia awantura, to potencjalnie konflikt nuklearny. Chodzenie nagle zaczęło przypominać wspinaczkę w pionie, a guma w ustach stwardniała, aż zęby bolą.
Aby zapobiec najgorszemu, Pentagon pospiesznie przemieszcza w zagrożony wojną region to, co tylko ma pod ręką. Jeden lotniskowiec, mający ćwiczyć operacje powietrzne z sojusznikami z NATO, został alarmowo przesunięty na wschód Morza Śródziemnego i jest w pogotowiu. Okręty jego eskorty już aktywnie uczestniczą w osłonie antyrakietowej Izraela. Nawet ściągają na siebie wrogi ogień. Niepowtarzalną okazję chcieli wykorzystać jemeńscy powstańcy Huthi, którzy już wcześniej nękali amerykańskie jednostki, a teraz po raz kolejny zderzyli się z technologiczną ścianą systemu przechwytującego Aegis.
Ale na kryzys, jaki może wybuchnąć, jedna lotniskowcowa grupa bojowa to za mało, więc z Norfolk ile pary w podgrzewanym nuklearnie kotle sunie drugi z dodatkowymi okrętami eskorty. Dwa lotnicze skrzydła to już istotny potencjał patrolowy, rozpoznawczy, a w razie czego i uderzeniowy. Do tego trzy okręty U.S. Marine Corps z flotą śmigłowców i pionowzlotów, bardziej potrzebnych w razie jakiejś pilnej ewakuacji, desantu czy akcji sił specjalnych. Amerykańska obecność znowu zależy od dostępności morskiej i swobody żeglugi. Bo jeśli chodzi o inne zasoby, Amerykanie muszą je ściągać z USA. Baterie antyrakietowe THAAD i systemy przeciwlotnicze Patriot, kilka eskadr samolotów F-16, F-15 i A-10, również z sił rezerwowych lotniczej gwardii narodowej. Okazuje się, że ani w regionie bezpośrednio narażonym, ani w sąsiednich – np. w Europie – Stany Zjednoczone nie dysponują obecnie siłami i środkami zdolnymi opanować nieoczekiwany wybuch.
Taka oczywiście była strategia i nikt nie jest zdziwiony. Jednak to zaproszenie, by świat śmielej zmierzał w stronę polikryzysów i wielobiegunowości, skoro jego główny biegun postanowił świadomie odpuścić. Generacja amerykańskich sił potrwa jeszcze z tydzień, ale kto wie, czy to wystarczy, by sprawy całkowicie nie wymknęły się spod kontroli. Wiadomo na pewno, że gdy tak się stanie, potrzebne będą jeszcze dwa kolejne lotniskowce, nie kilka, a kilkanaście eskadr lotnictwa, a na końcu być może powrót stałej i silnej obecności wojsk USA w regionie. To koszmar, który musi śnić się Bidenowi, zwłaszcza że prawdopodobnie jest ostatnim czynnym politykiem w USA, który na coś takiego w ogóle mógłby się zdecydować. Generacyjnie, kulturowo, socjalnie, technologicznie Ameryka jest coraz dalej od bezpośredniego zaangażowania. Geopolitycznie i strategicznie może być coraz bliżej takiej konieczności.
Czytaj też: Zbrodnie Rosji. Gdy spada poparcie, wystarczy łupnąć w cywilów
Łatwo napisać, trudniej wykonać
Po nagłej eskalacji na Bliskim Wschodzie wracają pytania fundamentalne. Gdzie właściwie leżą interesy USA? Jak ich bronić? Które są ważniejsze? Jak jednocześnie odpierać neoimperialną agresję w Europie i powstrzymać erupcję neoterroryzmu? Jak robić wszystko to naraz, a jednocześnie przygotowywać się na ewentualność konfliktu o skali nieporównanie większej – z Chinami?
„Realiści” w amerykańskiej polityce od dawna alarmują, że Waszyngton rozmienia wielką strategię na drobne i traci zasoby, zamiast je gromadzić. Zwolennicy podejścia Bidena argumentują, że przeciwnie – koszt pośredniego zaangażowania we wsparcie Ukrainy wciąż jest relatywnie niewielki w porównaniu z uzyskiwanymi korzyściami – systematycznym osłabianiem Rosji i niespotykaną mobilizacją po stronie sojuszników. Ale widmo jednoczesnej wojny w Europie i Azji, poddane analizie ekspertów, prowadzi do niewesołych wniosków: „Komisja stwierdza, że amerykańskie i sojusznicze zdolności konwencjonalne w Azji spadają, podczas gdy ryzyko jednoczesnego konfliktu na dwóch teatrach rośnie” – to cytat z raportu dla komisji sił strategicznych Kongresu, podpisanego przez tuzów strategii, sztuki operacyjnej i zbrojeń. „Zdolności konwencjonalne wymagane do walki w Europie i Azji różnią się, a wielkość sił zbrojnych wedle obecnych planów nie zapewnia odpowiedniego nasycenia na obu kierunkach (...) Ta luka, w połączeniu z rosnącymi chińskimi zdolnościami nuklearnymi, podważa odstraszanie, zwłaszcza przed agresją polegającą na wykorzystaniu dogodnej okazji”. Innymi słowy, Ameryka jest tym bardziej narażona na chiński atak na Tajwan, im bardziej jest zajęta w Europie czy na Bliskim Wschodzie. Eksperci zalecają więc poważne planowanie na wypadek „dwóch jednoczesnych wojen”, koncepcji skasowanej z amerykańskiego widnokręgu strategicznego ze 30 lat temu. Wskazują też, że im dłużej Ameryka zwleka z przygotowaniem się na taki scenariusz, tym bardziej zachęca globalnych konkurentów do jego realizacji, z potencjalnie fatalnymi skutkami.
Łatwo napisać, trudniej wykonać. Ameryka, w swojej skali, też przeżywa obronny dołek. Na strategicznym poziomie przespała chińskie przebudzenie i nie dopuszczała odrodzenia rosyjskiej agresji. Na taktycznym przez blisko 20 lat inwestowała w sprzęt i zdolności prawie zupełnie nieprzydatne w starciu z „równorzędnym przeciwnikiem”. Postęp technologiczny ostatnich 20 lat sprawił zaś, że równorzędne zdolności posiąść może za ułamek amerykańskich kosztów przeciwnik, którego z wysokości Pentagonu trudno było kiedyś zauważyć. Ameryka sama musi nadganiać świat, który jej uciekł, i robi to w znacznie szybszym tempie niż przez ostatnie ćwierć wieku, lecz nadal jest w niedoczasie.
Ponieważ dziś trudniej cokolwiek ukryć, wszyscy konkurenci również to widzą: niemal płaski budżet obronny, kłopoty z rekrutacją, wyrwa w zdolnościach produkcyjnych przemysłu – od wysokich technologii po rzecz tak prozaiczną jak amunicja artyleryjska. „Własne i komercyjne zasoby produkcyjne nie zapewniają zaspokojenia potrzeb U.S. Army i innych rodzajów wojska na dziś i w najbliższej przyszłości” – raport rady naukowej pracującej dla Departamentu Obrony jest brutalnie szczery, ale dowódcy i politycy też przyznają, że zapasy odnawiane są wolniej niż uszczuplane. Nic zaskakującego, że gdy Izrael dołączył do kolejki potrzebujących, trzeba było przesunąć amunicję przewidzianą dla Ukrainy. Nawet amerykańskiemu przemysłowi zajmie jeszcze jakiś czas, by dostosować się do realiów dwóch niewielkich wojen, realia wielkich przekraczają na razie czyjejkolwiek wyobrażenie. Wtedy trzeba będzie jednocześnie iść, żuć gumę, robić pompki i skakać o tyczce.