Nowa Zelandia bierze zakręt
Nowa Zelandia bierze ostry zakręt na prawo. Trochę Ardern żal
W styczniu po pięciu latach niespodziewanie ustąpiła premier Jacinda Ardern, bo jak powiedziała „wyładowały się jej akumulatory”. Była popikoną światowej polityki, wprowadziła ciepły, osobisty ton rządzenia oraz program marzeń progresistów. Dała sobie świetnie radę z covidem i z sytuacją po potwornej strzelaninie ekstremistów. Kiedy odchodziła, już psuły się nastroje, ale pewnie nie sądziła, że w październikowych wyborach jej Partia Pracy, która dotąd rządziła samodzielnie, dostanie połowę dotychczasowych głosów, a Nowa Zelandia będzie miała najbardziej prawicowy rząd w dziejach.
Jej następca w fotelu premiera Chris Hipkins miał pod górkę: w styczniu były powodzie, w lutym tajfun, do tego szereg zbrojnych rabunków z udziałem gangów, a w okolicznościach aferalnych ustąpiło pięcioro członków gabinetu, w tym pani minister sprawiedliwości, która po alkoholu spowodowała wypadek drogowy. Ale przede wszystkim narastało poczucie, że sprawy idą w złym kierunku. Ardern rozbudziła nadzieje ponad miarę. Dwuletnie zamknięcie granic i izolacja źle podziałały na gospodarkę, przyszła inflacja, a ceny nieruchomości poszybowały ponad przeciętne możliwości. Osią kampanii wyborczej była spadająca siła nabywcza i rosnące koszty utrzymania.
Postcovidowe nastroje wykorzystała centroprawicowa Partia Narodowa, odwieczny rywal laburzystów (choć obie główne partie odnotowały silny spadek) i będzie rządzić w koalicji z libertarianami z partii ACT. Nowy premier Christopher Luxon to także postać dość nietypowa. Prawie debiutant w polityce, był do niedawna szefem nowozelandzkich linii lotniczych, a wcześniej przez lata za granicą menedżerem w czołowych koncernach. W stylu szefa wielkiej korporacji obiecał wyjście na prostą, obniżenie podatków i wydatków socjalnych. Nowy rząd zadeklarował, że nie ruszy reform społecznych byłej premier, ale przyhamuje z „maoryzacją”, promocją języka i kultury pierwszych mieszkańców tych wysp.