Głos kokosów
Ważą się losy Aborygenów. Intencje były dobre, może skończyć się porażką całej Australii
Gdy spotkasz białego Australijczyka, powiedz „Aborygeni”, a czekają cię emocje, wykład z historii i chwytliwe hasła zamykające dyskusje. Na koniec zazwyczaj niepokój zmiesza się z zakłopotaniem. Czasem pojawi się nawet wstyd za to, w jakiej fatalnej sytuacji są dziś „Aborygeni” w bogatej Australii.
Z pewnymi wyjątkami białych Australijczyków można podzielić na dwie grupy (Uwaga! Uproszczenia!). Pierwsza jest bardziej agresywna, przekonana, że rdzenni mieszkańcy ich kraju „sami sobie są winni”. Z kolei druga jest przepełniona dobrymi intencjami i współczuciem, przez co jednak często wpada w protekcjonalizm – że rdzenni są niesamodzielni i Australia musi im jakoś pomóc. Żadna ze stron nie widzi winy w sobie.
1.
W najbliższą sobotę Australijczycy zdecydują w referendum o losie rządowej propozycji, aby dać „Głos” („The Voice”) rdzennym mieszkańcom kraju, czyli Aborygenom i Wyspiarzom z Cieśniny Torresa (to uznana przez rząd odrębna grupa etniczna). Ów „Głos” to konstytucyjnie umocowana komisja składająca się z przedstawicieli rdzennych mieszkańców, która pełniłaby rolę doradczą przy parlamencie federalnym. Jej opinia nie będzie wiążąca, nie wiadomo też, w jaki sposób mieliby być wyłaniani jej członkowie.
Lewicowy rząd premiera Anthony’ego Albanese nazywa swoją propozycję „najważniejszą od pokolenia okazją, aby poprawić życie Aborygenów”. Przekonuje, że to tylko „skromna, ale niezbędna próba uleczenia traum z przeszłości i zjednoczenia narodu”. Za rządową propozycją opowiedziało się wielu australijskich celebrytów, sportowców, najlepsze uniwersytety i wielki biznes – linie lotnicze Qantas wymalowały nawet na samolotach wielkie „Yes 2023”.