586. dzień wojny. Zaskakujący renesans fortyfikacji. Wschodnia Polska powinna to rozważyć
Linia Maginota miała potężne fortyfikacje. Nie były to ostatnie betonowo-podziemne forty w historii, ale chyba najbardziej znane, bo okazały się kompletnie bezużyteczne. System tworzyły mniejsze i większe forty wykonane z potężnego, grubego na kilka ładnych metrów żelazobetonu, na nich umieszczono obrotowe pancerne kopuły z działami i kopułki z karabinami maszynowymi. W specjalnych stanowiskach w ścianach znajdowały się wykusze z karabinami maszynowymi i działkami przeciwpancernymi. A pod tym wszystkim całe podziemne miasto, miejsca do spania, stołówki, stanowiska dowodzenia, magazyny z amunicją i żywnością, nawet szpitale polowe. Do tego korytarze z elektryczną kolejką ułatwiającą komunikację i dowóz zapasów, jak w kopalniach. Na zewnątrz ustawiano pola minowe i zasieki, z kolei między fortami – okopy dla piechoty i stanowiska artylerii, razem tworzące linię nie do przebicia. Jeśli będziecie we Francji, wybierzcie się do Musée Pierre-Jost, jednego z kilku muzeów na zachowanych fragmentach linii Maginota między Metzem a Strasbourgiem.
Nie wiadomo, jak potoczyłaby się wojna, gdyby Niemcy musieli te fortyfikacje przełamywać. Ale nie musieli, bo nie było ich na granicy z neutralną Belgią i Luksemburgiem. Dlatego na okoliczne równiny Francuzi i Brytyjczycy pchnęli trzon swoich sił zbrojnych. Tu znajdowała się większość jednostek pancernych, w tym słynna 4. Dywizja Kirasjerów dowodzona przez niejakiego płk. Charles’a de Gaulle’a (mało kto wie, że w czasie I wojny światowej był oficerem 5. Pułku Strzelców Polskich, podwładnym gen. dyw. Józefa Hallera).
Tu także obrona wydawała się nie do przebicia, ale z jednym wyjątkiem.