Krwawy koniec marzeń o państwie Arcach. Ormianie uciekają z Górnego Karabachu
Exodus 60 tys. osób z Republiki Arcach, znanej też jako Górny (Górski) Karabach, spowodował potężne korki na wąskiej, wijącej się między górami drodze do Armenii, jedynej trasie ucieczki z tego terenu. W kilka dni niewielkie terytorium opuściła mniej więcej połowa jego mieszkańców i mieszkanek. W najbliższych tygodniach liczba ta zapewne się zwiększy, bo mało kto z rdzennych osadników chce tu teraz zostać.
Etniczni Ormianie i Ormianki uciekają z Karabachu, póki to samozwańcze państwo jeszcze istnieje. Według społeczeństwa międzynarodowego co prawda nigdy nie powstało, bo deklaracji niepodległości z grudnia 1991 r. nie uznał żaden inny kraj ONZ, ale od 1 stycznia 2024 r. przestanie istnieć nawet w marzeniach ludzi. Prezydent Samvel Shakhramanyan podpisał 28 września dekret, który formalnie kończy 23-letni żywot regionu.
Karabach stanie się w praktyce częścią Azerbejdżanu. Formalnie, według prawa międzynarodowego, tak było zawsze, ale jeszcze do niedawna obszar ten był niezależny i żył w symbiozie z Armenią. Mieszkańcy wolą nie sprawdzać na sobie, jak będzie z realizacjami gwarancji bezpieczeństwa i poszanowania praw Ormian przez autorytarny rząd w Baku, dla którego odzyskanie Karabachu było jednym z najważniejszych celów regionalnej polityki.
Czytaj też: Górski Karabach, czyli wszystkie wojny Erdoğana
Wymarzone niby-państwo
Nawet wśród innych państw nieuznawanych, czyli w grupie jednostek politycznych wyłamujących się z powszechnie przyjętych idei tego, jak powinien wyglądać świat polityki międzynarodowej, Karabach jest tworem dość wyjątkowym. Był jedynym postsowieckim krajem de facto bez bezpośredniego wsparcia Rosji, a ostatnio nawet pośredniego. Podobnie jak Abchazja, Osetia Południowa i Naddniestrze wywodzi się z polityki ZSRR i dzielenia tego wielonarodowego tworu na republiki bez oglądania się na preferencje mieszkańców. Zamieszkały głównie przez Ormian Karabach znalazł się w Azerbejdżańskiej SRR co prawda jako autonomiczny oblast, ale pod władzą Azerów. Więc gdy w 1988 r. moskiewskie imperium kolonialne zaczęło się sypać, w regionie wybuchła wojna. Sześcioletni konflikt był najkrwawszym na terenie byłego związku, do 1994 r. zginęło ok. 30 tys. osób, a nawet milion przymusowo wysiedlono – i przez Azerów, i przez Ormian. Wojnę wygrali jednak Ormianie, powołując na terenach uznawanych przez świat jako azerskie Republikę Arcachu.
Niepodległości nie uznał nikt, nawet Armenia, choć stanowił z nią niemal jeden byt polityczny. W Stepanakercie, stolicy Karabachu, urodzili się dwaj z ostatnich pięciu premierów Armenii. Po wojnie nieuznawane, ale względnie stabilne państwo kontrolowało też sporą część Azerbejdżanu nienależącą do dawnego oblastu karabachskiego. A dla Azerów przegrana, wysiedlenia i czystki etniczne na zachodzie kraju były narodową traumą.
Wojna nigdy się formalnie nie skończyła, podpisano tylko zawieszenie broni. W 2016 r. strona azerska sprowokowała pierwsze większe bitwy, ale druga wojna ruszyła we wrześniu 2020 r. Do tego czasu Azerowie zmodernizowali armię – m.in. dzięki wpływom z ropy – i odbili sporą część terytorium. Zginęło ponad 6 tys. żołnierzy (większość z regularnej armii armeńskiej, która broniła Karabachu) i co najmniej 200 cywilów po obu stronach. Rosja, mająca znacznie większe wpływy w Armenii niż w bliskim Turcji Azerbejdżanie, wprowadziła do regionu siły pokojowe, aby monitorować zawieszenie broni. Ostatnie trzy lata dowiodły, jak bardzo tutaj osłabło znaczenie Moskwy. Baku stopniowo zaostrzało kontrolę nad Karabachem, wprowadzając dramatyczną w skutkach blokadę pomocy humanitarnej, dostaw żywności czy leków. A wreszcie w błyskawicznej ofensywie rozpoczętej 19 września tego roku Azerbejdżan praktycznie rozmontował resztki karabachskiej obrony. Rosja mogła jedynie patrzeć, jak jej sojusznicy przegrywają.
Niemal ćwierć wieku funkcjonowania Republiki Arcach jako prawie niezależnego podmiotu było wyjątkiem. Adrian Florea, jeden z najbardziej uznanych badaczy tzw. państw de facto, wylicza tylko dwa, które zostały zlikwidowane po więcej niż 20 latach: Tamil Eelam na terenie Sri Lanki i Bougainville w Papui Nowej Gwinei. W obydwu toczyły się długie wojny, a o stabilizacji nie było mowy. Karabach tymczasem przez kilkanaście lat był względnie spokojnym, politycznie rozwijającym się miejscem. Wsparcie wojskowe z zewnątrz – które miał od Armenii – dodatkowo zmniejszało szanse na reintegrację. Jednak dla Azerów sprawa była na tyle ważna, że gotowi byli zaryzykować wojnę (zapewne wiedząc, że wygrają bez problemu).
Ludobójstwo za rogiem
Już po wojnie w 2020 r., a zwłaszcza w trakcie blokady dostaw od 2022, mieszkanki i mieszkańcy Karabachu mieli świadomość, że Azerbejdżan w końcu zechce odbić cały region. Było oczywiste, że ten scenariusz niesie ze sobą perspektywę zbrodni.
W pierwszej wojnie karabachskiej czystek etnicznych dopuszczały się obie strony – Ormianie też nie chcieli azerskiej mniejszości w wyzwolonej Republice Arcach. Ale teraz ofiary będą już tylko po stronie karabachskiej. Prezydent Ilham Alijew niby dał gwarancje bezpieczeństwa, ale nikt w Karabachu w to nie wierzy. Ciężko ufać udzielnemu władcy, który nie gwarantuje żadnych praw nawet swoim rodaczkom. Freedom House ocenia Azerbejdżan jako jeden z najmniej wolnych krajów na świecie – poziom swobód obywatelskich i politycznych jest podobny do Chin, Białorusi czy Afganistanu, a gorszy niż np. w Iranie, Kubie czy Wenezueli. Armenia, co prawda też daleka od perfekcji, na tym tle wygląda jak oaza demokracji i wolności.
Baku zresztą nawet nie ukrywa swoich zamiarów. W trakcie próby wyjazdu do Armenii aresztowano Rubena Vardanyana, byłego premiera Arcachu. Gdy dziesiątki tysięcy Ormian opuszcza pokonane państwo, międzynarodowe instytucje podnoszą alarm w sprawie braku procedur i niepewności, czy Azerbejdżan pozwoli wszystkim wyjechać.
Ziemowit Szczerek: Zapiski ze spalonej ziemi
To nie tylko lokalne obawy. Instytut Lemkina, czołowy think tank badający ludobójstwa i zbrodnie przeciw ludzkości, wprost mówi o ryzyku czystek etnicznych, a nawet ludobójstwa. Zresztą trwająca od zeszłego roku blokada regionu stanowiła naruszenie konwencji genewskiej. Dla Ormian to wyjątkowa trauma, bo ciężko im ciągle przeprocesować ludobójstwo sprzed stu lat, gdy upadające Imperium Osmańskie wymordowało ich nawet 1,5 mln. Turcja do dziś neguje te dobrze udowodnione wydarzenia.
Na to nakładają się problemy związane z opieką nad uchodźcami w samej Armenii. Eksperci spodziewają się, że niemal wszyscy Ormianie i Ormianki opuszczą Arcach, a to oznacza, że Armenia będzie musiała jakoś zaopiekować się nawet 120 tys. biednych, często schorowanych i niedożywionych po blokadzie ludzi.
Czytaj także: Kaukaz w strefie zgniotu. Czy to koniec wojny w Górskim Karabachu?
Prawo do samostanowienia
A zupełnie w tle całej tej dyskusji, zdominowanej przez geopolityczne soczewki, oglądanej głównie przez pryzmat konfliktu Armenii z Azerbejdżanem, zaginęło kiedyś tak chętnie podnoszone prawo do samostanowienia. Tak samo jak Abchazowie, Osetyjczycy czy – z zupełnie innych regionów – mieszkańcy Somalilandu, Sahary Zachodniej lub Bougainville Ormianie z Arcachu są pionkami przepychanymi przez rządy, którym w najmniejszym stopniu nie zależy na ich dobrobycie. A ich własne prawo do życia w kraju, w którym chcieliby żyć, nie istnieje.