Świat

Włochy toną pod naporem turystów. Imprezy na szlakach i kolejki do selfie

Turyści w Weronie, 4 sierpnia 2023 r. Turyści w Weronie, 4 sierpnia 2023 r. Jin Mamengni / Xinhua News Agency / Forum
Po pandemii wszyscy wyczekiwali ich z utęsknieniem. Teraz wrócili, ale w nadmiarze. Włoskie miasta (i nie tylko) są przeładowane gośćmi, których nie odstrasza nawet śmiertelnie groźna pogoda.

Pan mówi po włosku? Przepraszam, już przynoszę normalne menu. Z automatu dałam angielskie, bo wie pan, u nas sami turyści. Myśleliśmy nawet, żeby wycofać kartę po włosku, bo i tak nikt z niej nie korzysta.

Siadam przy stoliku w ogródku małej restauracji, kilkanaście minut piechotą od historycznego centrum Genui. Ani to specjalnie popularny kierunek turystyczny, ani po drodze, zwłaszcza dla zagranicznych gości. Genua to jedno z tych włoskich miast, które są, owszem, piękne, ale nie grzeszą rozpoznawalnością. Nie to co Mediolan, Wenecja, Florencja, Rzym. Krajowych podróżnych też nie powinno tu być wielu, przynajmniej teoretycznie. Wprawdzie trochę bardziej na południe, wzdłuż wybrzeża, znajdują się Cinque Terre, coś na kształt federacji pięciu malowniczych wiosek nad Morzem Liguryjskim, ze statusem dziedzictwa kulturowego UNESCO, ale – no właśnie – to dalej na południe, nie w samej Genui.

A mimo to miasto jest zalane turystami ze wszystkich stron świata. Holendrzy, Niemcy, Amerykanie, grupa Japończyków z przewodnikiem i flagami narodowymi wetkniętymi w plecaki, rodzina Brazylijczyków. Za dnia ciężko się przebić przez plac przed katedrą czy nadmorską promenadę. Mimo że termometr przed apteką pokazuje 35 st., a jest dopiero 11.

Czytaj też: O czym śnią Włosi. Są zimni i ciepli, nie mówią o jedzeniu

Turyści ciągną do Włoch

Stwierdzenie, że latem na południe Europy – nie tylko do Włoch – zjeżdżają tłumy, nie jest oczywiście żadnym odkryciem. Od czasu wynalezienia współczesnej turystyki międzynarodowej, zapoczątkowanej jeszcze w erze XVIII-wiecznego Grand Tour, tradycyjnej inicjacyjnej podróży arystokratów po Starym Kontynencie, to właśnie Półwysep Apeniński był w centrum zainteresowań. Pandemiczne rozluźnienie, rekordowe upały, pożary na obu wybrzeżach Włoch i dziesiątki tysięcy przedwczesnych zgonów zbiegły się w czasie z falą turystycznego wzmożenia. Widać to w statystykach – według danych portalu Statista turystyka w 2021 r. odpowiadała za 9,1 proc. włoskiego PKB, czyli mniej niż w ostatnim roku przed pandemią (10,6 proc.), ale aż 50 proc. więcej niż w 2020. Według wyliczeń Parlamentu Europejskiego to 4 proc. unijnej gospodarki, a nawet 10 proc., jeśli wziąć pod uwagę wszystkie sektory z turystyką związane: sprzedaż pamiątek, imprezy okolicznościowe, hotelarstwo, tanie linie lotnicze, akcesoria podróżne.

Stawia to czasem na głowie całą logikę funkcjonowania miast. W Wenecji, która pierwszy raz zeszła poniżej liczby 50 tys. mieszkańców, jednego dnia w sezonie przebywa jednocześnie nawet 100 tys. obcokrajowców. Nie powstrzymuje ich upał, dodatkowe (5 euro) opłaty za wjazd do historycznych części miasta na wodzie, tłumy czy nawet nieprzyjemny odór wydobywający się z samej laguny, wywołany niższym niż zwykle poziomem wód morskich.

Im dalej na południe, tym gorzej. Florencja, gdzie w centrum mieszka 150 tys. osób, nie dzieli już sezonu na „niski” i „wysoki”. Tutaj turyści są na okrągło, według dziennika „Corriere della Sera” codziennie na starówce nocuje jeszcze kolejne 150 tys. To ma oczywiście konsekwencje, odczuwalne przede wszystkim dla stałych mieszkańców. Przerabianie mieszkań w kamienicach na apartamenty pod najem krótkoterminowy zwiększa koszty eksploatacji budynków, podnosi rachunki za wodę czy wywóz śmieci. A te dzielone są najczęściej po równo wśród wszystkich właścicieli – zwykła czteroosobowa rodzina zapłaci znacznie więcej niż osoba prowadząca złożony z kilku pokoi pensjonat.

Czytaj też: Niepotrzebny i kosztowny? Po co Włochom most na Sycylię

Muzeum nie dla mieszkańców

Przerobienie miasta w gigantyczną atrakcję turystyczną, coś na kształt historycznego parku rozrywki, ma jeszcze inne konsekwencje. „Ta kultura jest, owszem, europejska, ale jednocześnie włoska. To nasze dziedzictwo, więc powinniśmy mieć do niego dostęp poza logiką wszechobecnej komercjalizacji turystyki i kapitalizmu”pisze dr Fulvio Cervini, wykładowca na wydziale historii sztuki uniwersytetu we Florencji. Ma na myśli decyzję lokalnych władz o podniesieniu cen biletu do słynnej Ufizi aż do 25 euro od osoby – przy jednoczesnym usunięciu prawa do darmowego wejścia dla mieszkańców miasta raz w tygodniu. W lutym na łamach magazynu włoskiej lewicy o wiele mówiącym tytule „Left” opublikował głośny artykuł wzywający rząd Giorgii Meloni do zwiększenia nakładów na kulturę, w przeciwnym razie koszty jej utrzymania zostaną przerzucone na zwiedzających. A że w tej grupie dominują obcokrajowcy, chętni zapłacić każde pieniądze za kilkadziesiąt minut obcowania z włoskim renesansem i szansę na selfie z Wenus Botticellego, bilety pójdą w górę, a stratni, ponownie, będą ci, którzy w sąsiedztwie muzeów mieszkają.

Słowa Cerviniego potwierdzam na własne oczy, spacerując po zatłoczonym centrum Florencji, gdzie wszystko chyba jest na sprzedaż. Typowych dla dużego miasta punktów usługowych czy działalności gospodarczej praktycznie tu nie ma – choć starówka jest bardzo mała, 20 minut zajmuje mi znalezienie czynnego supermarketu, w którym kupiłbym piankę do golenia. Mijam praktycznie tylko restauracje, bary, butiki, ewentualnie sklepy z papierem czerpanym, w których za 80 euro można zrobić własny ex libris, a za 100 – całą papeterię.

O wejściu do Ufizi nawet nie marzę, na szczęście nie muszę, byłem – jeszcze w epoce sprzed smartfona, więc selfie z Wenus nie mam, ale patrząc na długą na ponad 500 m kolejkę o 9 rano, niespecjalnie mam na to ochotę. Wychodzę nad brzeg rzeki Arno, gdzie teoretycznie ludzi powinno być mniej – poza Ponte Vecchio nie ma tam za bardzo co fotografować. Za blisko galerii, brzydka perspektywa. Szybko wyprowadza mnie z błędu tłum Azjatów, który blokuje przejście w kierunku rzeki, namiętnie dokumentując… trening lokalnej osady wioślarskiej. Widać wszystko, co dzieje się we Florencji, może uchodzić za atrakcję turystyczną.

Czytaj też: Ren, Pad, Loara, Tamiza... Cała Europa dramatycznie wysycha

Inwazja ultraturystów, którym marzą się upały

Problem zaczynają widzieć sami Włosi. „La Repubblica” poświęciła niedawno cały numer swojego piątkowego magazynu „Venerdi” tematowi „inwazji ultraturystów”. W środku – kilka reportaży pokazujących różne odsłony turystycznej gorączki. Co jednak ciekawe, dziennikarze nie skoncentrowali się na miejscach, do których ludzie zawsze masowo zjeżdżali. Szczególnie silne wrażenie robi tekst, w którym Francesca Caferri i Matteo Tonelli opisują tegoroczną sytuację w Dolomitach. Zaczynają od anegdot i klubów pod gołym niebem otwartych przy wejściach do parków narodowych, DJ-ów wystrzeliwujących popową młóckę z głośników już od wczesnego popołudnia. Pary turystów, która na szlak weszła z małym psem i musiała szybko zawracać, bo pies wszedł na pastwisko, czym rozsierdził rezydujące na nim krowy. Do tego zdjęcia – grupy turystów nad górskim jeziorem, wszyscy jak jeden mąż szukający odpowiedniego tła do selfie, wyglądający przy tym, jakby byli gotowi zabić, jeśli tylko ktoś wejdzie im w kadr.

Czytaj też: Podróż po jedno zdjęcie. Jaka z tego przyjemność?

A potem statystyki. Władze regionu Trydentu-Górnej Adygi, gdzie znajduje się znaczna część włoskich Dolomitów, szacują, że w tym roku odwiedzi ich 52,6 mln turystów, ponad 15 proc. więcej niż w ubiegłym roku. I 11,2 proc. więcej, niż wynosi średnia krajowa dla wszystkich włoskich regionów. Innymi słowy, góry na Półwyspie Apenińskim przestały być oazą ciszy i spokoju. Czytając tekst Caferri i Tonelliego, próbuję przypomnieć sobie własne wycieczki po Dolomitach, głównie z dziadkiem ponad dwie dekady temu. Ku mojemu ówczesnemu zdenerwowaniu byłem skazany na towarzystwo rodziny przez wiele godzin, głównie dlatego, że na szlakach nie spotykało się nikogo innego. O muzyce przed schroniskiem, tłumach na parkingach czy przypadkowych turystach proszących o zrobienie komuś zdjęcia można było najwyżej pomarzyć. Dziś marzeniem jest właśnie tamta cisza.

Problem z zarządzeniem napływem turystów mają Włosi już praktycznie wszędzie. Choćby w Kampanii, gdzie tłumy zjeżdżają na Costa d’Amalfi, by zrobić zdjęcie na chyba najbardziej popularnym tle na całym Instagramie – opadających do morza kolorowych kamienic w Positano. Większość z nich zaczyna podróż w Neapolu, skąd kolejką podmiejską chce przedostać się do Pompejów, Sorrento itd. Już o 8 rano ciężko wejść do któregokolwiek z wagonów, bo pociąg zabiera też lokalnych turystów, plażujących na kąpieliskach. Rozsądne pod każdym względem wydaje się podjęcie próby wyjazdu wcześnie rano, tutaj jest w końcu jeszcze cieplej niż we wspomnianej Genui, nawet 40 st. w cieniu w środku dnia. Często jest to jednak niemożliwe, bo chętnych wydaje się być więcej niż miejsc. I mowa o miejscach stojących – o siedzeniu w pociągu można zapomnieć, chyba że jest się pierwszym w kolejce do wejścia.

Podobnie wygląda sytuacja na Sycylii, która nie przestaje być oblegana mimo pożarów trawiących północ wyspy i blokujących nawet ruch lotniczy. O tym też przekonuję się sam, już na lotnisku w Mediolanie. Wcześniej o mały włos nie zostałem zadeptany przez tłum, gdy jechałem na Piazza Duomo. Przy schodach z metra, wychodzących na frontową fasadę kościoła, influencerka przyblokowała ruch, nie chcąc dopuścić, by idący w górę pasażerowie zakłócili jej kadr. W rezultacie na wąskiej przestrzeni zgromadziło się kilkadziesiąt osób napierających na siebie nawzajem – na szczęście dziewczyna okazała się sprawna w użyciu smartfona, szybkim ruchem poprawiła włosy, strzeliła kilka fotek i łaskawie odblokowała ruch. Mediolańskie lotnisko jest podobnie zatłoczone, a obok mnie formuje się kolejka na lot do Palermo. W niej – amerykańscy backpakerzy, angielska rodzina licytująca się na to, ile kto zje pizzy na wakacjach. Jadą na Sycylię, gdzie temperatura wynosiła wówczas 42 st. Lotnisko w Palermo dopiero niedawno zostało z powrotem oddane do użytku – ogień uniemożliwił bezpieczne starty i lądowania.

Pytam, czy nie boją się upałów i pożarów. – Po to tam jedziemy! – radośnie wykrzykuje mi w twarz Brytyjka, a jej dzieci ewidentnie jej wtórują. – Chcemy, żeby było gorąco, w przeciwnym razie po co jechalibyśmy do Włoch? Skanuje kartę pokładową, przechodzi przez bramkę w kierunku samolotu. A ja zaczynam się zastanawiać, czy to może właśnie gorąc nie stał się właśnie głównym produktem „eksportowym” Włoch (jakkolwiek przerażająco to brzmi) i jak globalny przemysł turystyczny spróbuje zbić na nim fortunę. Bo ewidentnie ryzyko nagłej ewakuacji z powodu pożaru czy innej katastrofy klimatycznej turystów nie odstrasza, tylko jeszcze bardziej przyciąga.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wakacje młodych Polaków: na pokaz, byle się klikało. Wszyscy wrócą tak samo zmęczeni

Co robi młodzież w wakacje? Dawniej odpoczywała, a dziś szuka atrakcji albo... pracy. Mało kto zrobi sobie wolne od social mediów. A wszyscy wrócą jednakowo zmęczeni. Bo dziś już nawet nicnierobienie nie jest takie samo jak kiedyś.

Zbigniew Borek
26.06.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną